Kłócą mi się na planie jak żaby na wiosnę. Ładunek emocjonalny,
jaki zmagazynowano na zapleczu produkcji ma siłę rażenia podobną do nalotu
dywanowego na Drezno. Zdarza się. Każdy jednak problem jest rozwiązywalny.
Trzeba tylko trochę pobawić się w psychologa. Jednego zrugać, innego pogłaskać
i załatwione. Przyczyna tych
emocjonalnych rozterek tkwi paradoksalnie w mocnym zaangażowaniu ekipy w
produkcję filmu. Każdy, kto w nim bierze
udział, chce wnieść jak najwięcej. I to jest piękne, jednak nagromadzenie dużej
ilości indywidualności na małej powierzchni grozi wybuchem. Po ostatnim wyjątkowo męczącym maratonie
zdjęciowym ustawiła się do mnie kolejka narzekaczy. Pojechali tak po polsku.
Każdy na każdego. Tylko chyba jedna osoba z całej tej masy ludzi nie miała
pretensji do innych i do niego nikt nie zgłaszał takowych. No ale cóż, to gość
z mojego pokolenia. Daje radę. Pozostali wysypali mi pod nogi tonę ludzkich
przywar. Wymagają ode mnie, jako reżysera, abym zajął się wychowywaniem ludzi.
Jak ktoś zauważy u innego jakąś parszywą cechę, to wali z tym do Gładycha: „Marcin zrób coś z tym, tak nie może być”. No
i proszę jedno dziecko w domu do wychowania i kilkanaście przy filmie. Piękna
perspektywa. Wypadałoby zgodnie z panującą obecnie modą zatrudnić na planie
psychologa, albo jeszcze lepiej Drzyzgę. Zrobić „Rozmowy poza planem”. Nowy
program, mający uzmysłowić ludziom, że lubienie jest jedynie niezbędne przy
budowaniu „babek” w piaskownicy, ale przy produkcji filmu, to już inne cechy są
ważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz