Kujawsko – pomorscy filmowcy, aby skuteczniej lobbować na rzecz
powołania Regionalnego Funduszu Filmowego postanowili powołać „Związek”. Pomysł
wyśmienity i należałoby się do niego zapisać, ale cóż zrobić z moją przeogromną
niechęcią do jakiegokolwiek zrzeszania się w formalne grupy. Od najmłodszych
lat różni ludzie próbują mi wręczyć jakieś legitymacje.
Pierwszy był Związek Harcerstwa Polskiego, z którego usunięto mnie
jeszcze przed złożeniem przysięgi, po tym jak na obozie gdzieś w ciemnym lesie
przespałem na hamaku komendanta trzy kolejne warty. Podczas ostatniej z nich grupa
autochtonów pocięła namioty i ukradła wszystkie suszące się majtki harcerkom. Hamak
się zerwał i wpadłem prosto w namiot harcmistrza, czym wywołałem, niestety
spóźniony alarm w obozie, a majtek nie udało się odzyskać.
Później było jeszcze dużo mniej lub bardziej poważnych organizacji, do
których mnie namawiano, ale nigdy się nie przełamałem i nie wstąpiłem w ich
szeregi. Tę niechęć do zrzeszania się wywołał we mnie, jak przystało na
człowieka kina pewien film obejrzany w dzieciństwie. Był to pierwszy dorosły obraz,
jaki obejrzałem po latach zamulania mózgu Lolkami, Bolkami, Jackami, Agatkami i
psem. Dlaczego pozwolono mi go obejrzeć i dlaczego taki film w ogóle był
emitowany w komunistycznej telewizji, nie wiem. Film ponury, smutny i okrutny.
To nagłe zderzenie ze światem dorosłych wywołało we mnie wstrząs, którego
skutki odczuwam do dziś. Po jego obejrzeniu postanowiłem nigdy nie dorosnąć /co mi się udało/ i nie gmatwać się w
żadne organizacje przez dorosłych tworzone /co
też mi się udało/. To był na tyle przełomowy moment w moim życiu, że jako
dziewięciolatek postanowiłem zapamiętać tę lekcję do końca mych dni. Dla
pamięci i z narażaniem się na gniew matki, wypisałem flamastrem na wewnętrznej
stronie drzwi szafy odziedziczonej po przodkach tytuł tego filmu. Na szczęście
robiono kiedyś porządne pisaki, a mama z wyrozumiałością podeszła do mojego
postanowienia. Napis istnieje do dziś.
Ten film to
„Joe Hill” Bo Widerberg’a. Opowieść o życiu szwedzkiego emigranta, tułacza,
barda i aktywnego związkowca w Ameryce z początków XX wieku.
Zadziwiające jest, jakie mocne piętno pozostawił we mnie ten obraz
sprzed lat i to, że nie był to jedyny
film tegoż reżysera, który spowodował zawirowania w moich bytach. Nie jestem
jakimś wielkim fanem jego twórczości, ale akurat jakoś tak wyszło, że rąbnął mnie
nieświadomie parę razy w łeb i przez życie mi się przetacza.
Inny jego film „Życie jest piękne”/nie
ten Roberta Benigniego/ wprowadzał mnie w wiek dojrzewania. Gdy większość
moich rówieśników nosiła w spodniach lusterka z podobizną Marusi, /były
takie małe, kieszonkowe zwierciadełka gdzie na rewersie umieszczano zdjęcia
idoli/ a pozostali, ci chcący uchodzić za indywidualistów, pocili się i
jęczeli w ciemnych kinowych salach w trakcie „Amacordu” Felliniego czy „Absolwenta”
Nicholsa, ja wgapiałem się w kino szwedzkie. Wtedy po raz pierwszy poczułem
solidarność z synami imperialistów zza żelaznej kurtyny. Oni wprawdzie na co
dzień mieli Deep Purple, szynkę w puszkach i coca –colę, ale mieli też i swoje
wyśnione nauczycielki. Byli tacy sami.
Jeszcze był „Wózek Dziecięcy”, po którym na lata popadłem w jazz.
Znakomita muzyka Jan Johanssona, często określana najsmutniejszą muzyką świata,
odkryła dla mnie nowy gatunek. Nie Armstrong, Dizzy Gillespie czy Coltrane, ale
właśnie „cool jazz” Johanssona.
Taka jest magia kina i wygląda na to, że Widerberg nadal na mnie
działa. Odpuszczę sobie Związek Filmowców i co ważniejsze pozmieniam jeszcze
scenariusz „Niewyżytego życia”. Po ponownym obejrzeniu tych filmów, niestety tylko
po szwedzku, odkryłem, czego w nim brak. Powietrza, zimnego powiewu wiatru spod
koła podbiegunowego. Muszę go przewietrzyć. Dzięki, BO!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz