W ramach praktyk samorozwojowych
popełnię sobie dzisiaj post kulinarny. Zacznę jednak od historycznego rysu.
Otóż dziadek mój Ludwik, równo sto lat temu za namową samego Cesarza Wilhelma
II udał się w podróż .
Dostał na drogę ubranie, wikt i możliwość
bezpłatnego transportu.Tak dotarł pod Grunwald czy jak to określają germanofilni
historycy pod Tannenberg. Tam po krótkim odpoczynku, pełen nadziei skorzystał z
oferty innego władcy, cara Mikołaja II i udał się w dalszą podróż na Syberię.
Aby jednak nie zanudzać, pominę opis dziadkowych wojaży i przeskoczę do finału.
Dziadek wrócił z nadpalonym w leninowskim pożarze uchem oraz z przepisem na
kiszone pomidory. Skąd na Syberii wzięły się pomidory, tego nie wiem, ale dziadek
przepis przywiózł. A spisana na świstku papieru recepta na niebo w gębie w
rodzinie Gładychów istniała aż do kolejnej wojennej zawieruchy, kiedy to
podobno Abwehra Ludwikowi ten papier wykradła. Był, nie ma, aż wnuk jego
dociekliwy, (czyli ja) ów przepis na nowo odnalazł wpisując w googlach hasło –
„kiszone pomidory”. A tam pełno dziadkowych przepisów. Nic tylko robić. To i za
robotę kulinarną się zabrałem. Na początek niczym Gesslerowa trzema talerzami o
ziemię pierdyknąłem, bo tak trzeba. Na szczęście. Potem pół litra do zamrażarki
włożyłem, bo przecież zagrychę robić mam. Na targu kupiłem pomidory, czosnek,
koper i chrzan. Pieprz i te drugie kulki z półki domowej wziąłem.
Obrany czosnek w umyte i nacięte pomidory wcisnąłem.
Poczem w samochód wsiadłem i zacząłem jeździć po Toruniu w
poszukiwaniu soli niejodowanej. I tak sobie jeździłem od sklepu do sklepu, jeździłem
ze dwie godziny i nic. Nie ma. Nie wpadłem na to ,że czystą sól można kupić
tylko w sklepach akwarystycznych. Podobno rybkom szkodzi.
Na szczęście mam w domu 6 kilogramową bryłę soli prosto z
Wieliczki, to sobie ukruszyłem młotkiem i sprawa załatwiona.
Potrzebne były jeszcze liście dębu. Ze dwa. To chyba nie problem,
bo przecież to dendrologiczny obiekt patriotyczny, w którym tysiąc lat temu
orzeł biały gniazdo swe uwił. I bardziej polskiego drzewa nie może być. Pójdę
do parku, uszczknę w skrytości, co by ekologom się nie narażać dwa listki i i
do pomidorków dodam. I tak sobie zacząłem po parkach toruńskich hasać. Drepczę
i drepczę po zrewitalizowanych i jeszcze nie zrewitalizowanych obszarach
zielonych, głowę zadzieram. Szok tlenowy mnie dopada a liści nie ma, same
kasztanowce, klony, topole, a jak jest dąb, to chory. Filiksery jamko dębowe,
zrostki i miseczniki nam drzewa zżerają.
Zrezygnowany wziąłem, co było.
Grzyby, pleśnie i inne świństwa nożyczkami usunąłem, po czym
resztę do kamionki z oczekującymi na zalanie pomidorami wrzuciłem. I solanką
gorącą chlusnąłem po czuprynki.
Teraz tydzień czekam. Potem wyciągam przepięknie zmrożoną
wódeczkę i albo zakąszam kiszonymi pomidorami albo idę do sklepu po kiszone ogórki,
i też zakąszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz