49 raz wychodzi mi tak samo. Przedwiośnie targa mnie po
glebie w sposób okrutny. Zaczęło się od tego, że nie chciałem przyjść na świat.
Czy było warto? Owinąłem się wokół pępowiny i trwać w szczęściu zapragnąłem, w
brzuchu matki. Wyrwał mnie stamtąd jakiś lekarz i kazał żyć, nie pytając mnie o
zdanie. To żyję i co roku w tym samym czasie powracam do stanu beznadziei. Boli
mnie cały człowiek, bolą mnie myśli, bolą mnie emocje. Przeważnie kończy się
ten stan w okolicach matczynej ulgi, w dniu moich urodzin. 13 kwietnia świat
staje się piękny. To trochę śmierdzi astrologią, może? A przed tą magiczną datą
wszystko jest do dupy. Ciasto na pizzę nie wyszło, mandat dostałem, orżnął mnie
przyjaciel i wszyscy są przeciwko mnie. Męczą mnie własnymi problemami,
troskami, a ja staję na skraju wyczerpania nerwowego. Splot słoneczny uciska,
ręce drżą, noce nieprzespane, podniesiony głos i w ogóle. Ma się ochotę uciec
gdzieś do puszczy, w krainę samotności do miejsca, gdzie można pokochać siebie
samego, nastawić się na właściwy tor i jechać dalej. Niestety już nie jest tak
łatwo, coraz więcej wysiłku to kosztuje. Rozumu przybywa, a energii ubywa. I
tak to dzisiejsze moje ubolewanie nad sobą wygląda. Takie małe załamanie
wiosenne. Patetyczne do bólu. Do skrajnej śmieszności.
Trzy dni spokoju i nastawię się na działanie. Nie dzwońcie
do mnie, nie gadajcie ze mną, nie pocieszajcie mnie, sam zabiję tego smoka! A w
ogóle kogo to obchodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz