Po wyjątkowo nudnej poprzedniej wystawie w Kontrapunkcie tym
razem pojawiło się coś ciekawego. Fotografie Mariusza Murawskiego. Zdjęcia
robione były telefonem komórkowym, czy czymś takim. W każdym bądź razie czymś,
co generalnie służy do gadania. A przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało.
Niestety żyłem w błędzie. Oczywiście ktoś zaraz powie, że dziadek Gładych nie
nadąża za technologią i będzie miał całkowitą rację. Nie nadążam, bo i po co.
Nie widzę żadnej przyjemności w fotografowaniu pudełeczkiem wyciąganym z
kieszeni. Wygodniej? Owszem, ale gdybym chciał doznawać wygód, to bym z łóżka
nie wstawał. I nie spędziłbym połowy życia w śmierdzącej ciemni, w oparach
wywoływaczy i utrwalaczy. Rzecz jednak nie w tym, czym się fotografuje, ale co
i jak. Istotny jest efekt końcowy, który zawiśnie na ścianie.
Tym razem powieszono w Galerii masę małych zdjątek.
Tematycznie niezwiązanych ze sobą w żaden sposób. Od Sasa do Lasa. Niby intelektualny
bajzel. Brakuje tylko zdjęć z kosmosu i środka wulkanu. Ale tam Pan Murawski
pewnie jeszcze nie był. Cała ta różnorodność tematyczna tej wystawy jest jednak
jego największą zaletą. Na pierwszy rzut oka widać, że fotograf jest zdolnym „łapaczem
chwil” i ten mały aparacik telefoniczno-fotograficzno- facebookowy umie obsługiwać.
A ja mu tak pozazdrościłem tej umiejętności, że od razu wybrałem się na balkon
między krzaki pomidorów i też sztukę sobie porobiłem moją rozklekotaną Nokią.
PS. Czy kiedyś uda mi się pójść na wernisaż, gdzie nie
będzie czerwonego wina? Nie cierpię tego napoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz