poniedziałek, 23 lipca 2012

Koniec wakacji



Kończą się po woli moje nadbalatonskie wakacje. Czas pomału się pakować, robić zapasy i w drogę do ojczyzny umiłowanej. Przedtem jednak, na wypadek gdyby w Polsce znalazł się jeszcze jeden taki kretyn jak ja, co to z zimnego kraju wyjeżdża na wakacje do jeszcze zimniejszego, pozwolę sobie na kilka rad. Chociaż zdaję sobie sprawę ,że porady udzielane przez debila nie maja większego sensu, to jednak te same w ustach mędrca też nie mają szans na zrozumienie. Pomimo to – po pierwsze – turysto rąbnięty w swą żądną przygody główkę posłuchaj doświadczonego i zabierz kalesony. Zabierz też ze sobą puszki z mielonką, paprykarz szczeciński i zupki Knorra. Makaron, ryż, papierosy, piwo i wszystko co niezbędne do życia. Nie zabieraj tylko wina i papryki. Tego tu mają pod dostatkiem i w cenach, które po wypiciu jednej butelki wina można zaakceptować. Po wypiciu 10 butelek to wszystkie ceny można przyswoić i to też jest metoda. Jak przyjmiesz taki sposób , to nie zabieraj nic. Tylko kalesony. Zostaw w domu –olejek do opalania, kąpielówki, słowniczek polsko –węgierski, bo zanim tam znajdziesz odpowiednie słowo to już sklep zamkną. Kąpielówki nie są przydatne, gdyż Balaton to takie jezioro, że zanim dojdziesz do głębokości kiedy w końcu możesz je zamoczyć, to już w mediach ukazuje się informacja: Ktokolwiek widział turystę, który wczoraj nad ranem był widziany zanurzony po kostki w wodzie i szedł dalej, proszony jest o kontakt z najbliższym posterunkiem R (to podobno  znaczy Policja).Dobre strony też są, to jak wspomniałem wino i papryka. I oczywiście Budapeszt. Stolicy jednak tym razem nie odwiedziłem, a wina nie lubię , to zostaje mi papryka. W tej kwestii będę bronił Madziarów zaciekle jak poseł Macierewicz swojej teorii brzozowej. Węgrzy o papryce wiedzą wszystko i wszędzie ją dodają. Ich flagowa zupa Halaszle była zwykłą zupą rybną, jakich wiele, ale po wprowadzeniu przez Napoleona embarga na import towarów sprowadzanych przez Anglików, w tym pieprzu, zastąpili go papryką. I teraz Halaszle to jest zupa ,że ho,ho. Paprykowy Raj. Oto paprykowa lista przebojów wszech czasów. Bez stopniowania.1/ Halaszle 2/ Kolbasz czyli kiełbasa z papryką, często to jest salami 3/ Fűszerpaprika – przyprawa, po prostu papryka mielona. Czerwona jak wrota piekieł bez dodanych zmielonych szyszek 4/ Pasty-kremy paprykowe. Niektóre wypalają usta jak Anna.
PS. Przyjmuję zamówienia na powyższe towary w ilościach rozsądnych. SMS do Marcinka i dostarczam do domu (swojego).

środa, 18 lipca 2012

Homo Turisticus



Na szczęście tylko raz w roku przepoczwarzam się w turystę, bo profesja to parszywa i chyba tylko niemieccy emeryci tę sztukę opanowali do perfekcji. Przeważnie bywam poza mocno obleganymi szlakami gdzie obowiązkiem każdego jest walnąć sobie fotkę na tle czegokolwiek co nie przypomina rodzimych stron i zakup całkowicie niepotrzebnej rzeczy. Później taką pamiątkę nabytą w cenie wyrobów z pracowni Faberge (dzisiaj Pallinghurst Resours z RPA) pokazuje się rodzinie i znajomym, co wbrew naszym oczekiwaniom, wywołuje u nich lekkie znużenie. Jeszcze gorzej sprawa się ma z urlopowymi zdjęciami. Pół biedy kiedy przed zabytkowym, XVII –wiecznym pałacem zapozuje  żona kolegi w XXI wiecznym bikini, ale gorzej jak kolega w przepoconej koszulce, spod której wylewają się fałdy tłuszczu magazynowanego przez lata na ciężkie czasy. Moda na zwiedzanie w japońskim stylu rozpowszechniła się w zastraszającym tempie wśród europejskich turystów. Tylko czemu to ma służyć, skoro taki turysta nawet nie raczy się dowiedzieć co to jest to coś , takie ładne co za nim stoi? Inna sprawa, że czasami taka dociekliwość  wywołuje panikę wśród przedstawicieli przemysłu turystycznego. Szczególnie, gdy dopytuje turysta narodowości rzadko widywanej w okolicy. W małym miasteczku leżącym nad brzegiem Balatonu, pani z zarzuconej ulotkami po węgiersku Informacji Turystycznej  na pytanie – „co może Pani polecić do zwiedzenia w tym miasteczku?” odpowiedziała – „cmentarz i Balaton”. Dobra, jezioro już widziałem kilka razy, a na cmentarz to o własnych siłach się nie wybieram. „A w sąsiednim miasteczku?” Na to Pani – „Cmentarz i Balaton”. O kolejną miejscowość nie było sensu pytać. Trzeba było samemu coś poszukać na mapie. Najlepiej na mapie z obrazkami, takiej dla kretynów, bo jak człowiek zacznie czytać węgierskie wyrazy, to zanim dotrze do końca, to zapomina co było na początku. Odpowiedni piktogram znalazłem  jakieś 70 kilometrów od miejsca, w którym stała miłośniczka cmentarnej turystyki. I w drogę po drogach jakie w Polsce były przed rządami UEFY. Płynie się po nich jak po morzu i tylko pamiętać trzeba , że rzygamy zawszę za burtę. Na miejscu – góra, a na niej piękny zamek, no to co z niego zostało. Widok piękny. Pani w Informacji Turystycznej też oryginalna, bo  w odpowiedzi na każde pytanie rechotała niczym  żaba w czasie dżdżu. Wejście do zamku niebotycznie drogie, po 25 złotych na łebka. O zgrozo, tyle kasy, aby zobaczyć  trzy armaty, dwie zbroje, setki małych domków gdzieś w dole i oczywiście cmentarz. Taniej mi wychodziło, jak chciałem się pogapić na mojego ukochanego Velazqueza w Prado. Na dodatek jeden dzień w tygodniu za darmo, ale wtedy widać tylko Japończyków wkoło, natomiast 1,5 godziny każdego dnia  przed zamknięciem też można wejść za całkowita darmochę. A tyle wystarczy, gdy się wie w jakiej sali wiszą obrazy malarza „brudnych stóp”.

niedziela, 15 lipca 2012

Pipki na Marcina



Márton to po węgiersku Marcin. Imieniny obchodzi 11 listopada. To moje imieniny. Tak się składa, że w Polsce to także Święto Niepodległości. Z tych dwóch powodów wyznaczyłem ten właśnie dzień na premierę filmu. Taki reżysersko- patriotyczny kaprys. Skusiła mnie jeszcze akcja Urzędu Marszałkowskiego: „Gęsina na św. Marcina” do wprowadzenia kolejnego marcinkowego elementu w filmie. Daleko mi do świętości, ale gęsinę lubię, a szczególnie pipki. To nazwa potrawy. Przepis zna jedna pani spod Bydgoszczy, co nam do filmu gąski wypożyczyła i oczywiście naczelna kuchara Torunia p. Natalia Waloch. W każdym bądź razie Natalia obiecała to cudo przyrządzić i tym sposobem pipki pojawią się na planie. To tak zwane lokowanie produktu. Próbowałem zainteresować tym nasz Urząd Marszałkowski, ale decyzyjność urzędnicza jest tak długookresowa, że obawiam się, iż nam się gąski zwęglą w piekarniku na amen. Może to i dobrze, bo nieświadomie uczestniczyłbym w małym historycznym oszustwie. Otóż nie wiem jaka jest przyczyna  jadania gęsiny w dniu imienin św. Marcina w województwie kujawsko-pomorskim,  ale już wiem, że nie jest to polska tradycja. A już na pewno nie chodziło o nasze gęsi. Pewien rzymski legionista żyjący w IV w. n.e.a pochodzący z Węgier o imieniu Marcin nawrócił się na chrześcijaństwo i zaczął wieść tak szlachetne życie, że aż został świętym. To, że najnormalniej w świecie zdezerterował, złamał przysięgę i zdradził swoich towarzyszy broni to rzecz nieistotna. Wszystko zależy od punktu widzenia. W każdym bądź razie czymś sobie zasłużył  i został kanonizowany. A co z gąskami? Otóż, jak głosi legenda był tak skromnym człowiekiem, że aby uniknąć powołania go na stanowisko Biskupa Tours (Galia) ukrył  się między gęsiami. Dlaczego właśnie tam? Nie mam pojęcia, może nie było w okolicy krzaków, a może pomyślał, że jak już raz gęsi uratowały Rzym, to i jego, byłego rzymskiego wojownika uratują. I tu się przeliczył bo go gęsi zdradziły ( to były francuskie gęsi). Ot i to podobno jest przyczyna z powodu której w mieście Siófok (okolic skąd prawdopodobnie pochodził św. Marcin) leżącym niegdyś w granicach dawnego imperium rzymskiego, a dzisiaj Węgier, rozdaje się wszystkim  gęsi na św. Marcina (węgierskie gęsi). Pokręcona to legenda i jakoś miejsca w niej dla Kłobudzkiej Gęsi nie widzę , ale zwyczajny Marcin świętego rozumieć nie musi i Marszałka też.

Zdjęcie całkowicie od czapy, ale nie miałem ani gęsi ani pipek, to dałem wielbłąda co przygotowuje pal dla Azji.


czwartek, 12 lipca 2012

TO SAMO



Jedno wielkie TO SAMO
Jestem prawdziwym Polakiem. Przekonuję się o tym podczas każdego zagranicznego wyjazdu.  Gdy będąc w kraju narzekam na wszystko co mnie otacza, to nagle po przekroczeniu granicy Polska okazuje się nawet, nawet w porównaniu z tym co zastaję w obcych landach. Szczególnie w takim kraju jak Węgry, bo tu jest jedno wielkie TO SAMO. Różnice są niewielkie, mają więcej papryki, własne wina, zamiast pól rzepaku – słoneczniki i jakoś tak dziwnie gadają. Reszta mieści się w unijno –koncernowej papce. Węgry to Tesco, Pepsico, Knorr, wszelki Fast food i chiński plastik. Jakiś tatuś dmucha w taki sam materac jak nad Bałtykiem, jakaś mamusia kupuje takie same lody czy jogurty jak na Mazurach a dziecko dzwoni z takiego samego telefonu. Bardzo trudno znaleźć prawdziwie węgierską restaurację, taką gdzie nie używają benzoesanu sodu, nie mówiąc już o sklepie warzywnym. Wydawałoby  się, że Węgry to raj owocowo-warzywny, gdzie wszystko rośnie samo z siebie. Nic tylko zrywać. A tu ubogo jak diabli. Więcej jest frykasów letnich w moim osiedlowym sklepiku niż w całym tutejszym miasteczku.  Porzeczek brak,  malin brak, truskawek brak, agrestu brak, brak, brak i brak. Jedyne czego nie brakuje, to wysokich cen, co widać najbardziej w dużych sklepach. W najtańszym dyskoncie pełno ludzi, a w pozostałych pustki. Pomidorki po 8 złotych, piwo po 6, a benzyna po 7.
Oj, oj, oj kryzys widać gołym okiem. Trzeba się dostosować. Właśnie wysłałem syna z gospodarzem na ryby. Może coś na kolację przyniesie.

niedziela, 8 lipca 2012

Z pomidorkami




Po stokroć zasłużone wakacje starego i wymęczonego reżysera właśnie się rozpoczęły. Zapakowałem do małego czarnego autka wszystko co niezbędne, aby przetrwać czas trzaskania ciałka na heban i regeneracji wątroby. I w drogę, nad Balaton. Nie omieszkałem też zabrać ze sobą przedstawicieli mojego spersonifikowanego społeczeństwa pomidorków (w.j.węg. paradiscom. To słowo ma zresztą dwa znaczenia. Drugie oznacza „raj”.) balkonowych. Dwa krzaczorki przyjechały ze mną prawie tysiąc kilometrów, aby osiągnąć swą doskonalą czerwień obok figowca. Towarzystwo wyśmienite. Wprawdzie w porównaniu z hiszpańskimi figami, te tutejsze są jakieś takie rachityczne, ale to zawsze oznaka zmiany klimatu. Niestety raczej nie zdążą  dojrzeć, abym mógł je zerwać i po ochłodzeniu w lodówce uraczyć smakiem me podniebienie. W okolicy prawie sami Węgrzy. Gadają cos do mnie, a ja nic z tego nie kumam, co niezbyt mnie martwi, gdyż   podobnie mam w Polsce (w j.węg. Lengyelorszag). Jedynie to, że w kraju ojczystym tak dzieje się z winy gadających, a tutaj, to ewidentnie moja niedoskonałość. Mam wprawdzie słowniczek, ale on i tak może służyć  tylko do komunikacji wzrokowo – palcowej. Odnajduję słowo na kartkach i z palcem użytym jak wektor, podtykam rozmówcy słowniczek do przeczytania. Najlepiej na wysokości pasa, gdyż wtedy taki Węgier aby się ze mną porozumieć, musi się zgiąć wpół, co sprawia wrażenie, jakby kłaniał mi się w pas, a Węgierkom na dodatek mogę wtedy bezkarnie zaglądać za dekolt.

niedziela, 1 lipca 2012

PR-owiec



Mam w naszej ekipie panoptikonowej pana, co to się zajmuje public relation. Łatwego życia to on ze mną nie ma. Najczęściej się na mnie wkurza, bo mu się za często ze smyczy zrywam i za bardzo dokazuję. Od czasu do czasu jednak słucham jego cennych rad. I stosuję się do nich. Tak też było po obejrzeniu filmu „Homo Musicus” o toruńskich muzykach. PR-owiec przez pół nocy nakłaniał mnie do milczenia w obawie, że wywołam kolejną wojnę. W wolnym, demokratycznym kraju pozbawić mnie chciał prawa do wypowiedzi. Gadał, gadał i co rusz wyciągał nowe argumenty. Rozbawił mnie tym samym niemiłosiernie, bo generalnie to ja wcale nie miałem zamiaru wypowiadać się o tym filmie w jakikolwiek sposób. Ale jako że mam pierwszy raz w życiu osobistego PR-owca, to niech sobie popracuje i mnie przekonuje. A co. A dlaczego postanowiłem milczeć? Bo co bym nie napisał, to i tak byłoby odebrane, jako personalny atak. Napisałbym źle – to wiadomo Gładych ma kompleksy i to wszystko z zawiści. Napisałbym dobrze, to by było potraktowane, jako złośliwość, zresztą też wynikająca z moich przeogromnych kompleksów. Jakbym nie napisał - wyjdzie źle. No, ale jak nic nie napiszę, to też źle. Zarozumialec jeden ignoruje ważne toruńskie wydarzenie?  Boi się. A to wynika oczywiście z kompleksów. Jak nie urok, to sraczka. No ale cóż, od czego mam PR-owca? Niech on się martwi jak wybrnąć z tej patowej sytuacji.