środa, 18 grudnia 2013

I po snach




Trzeci i ostatni sen Brunona Schulza zakończony. 1/3 część filmu już jest. Pojechaliśmy pod czaszką Bruna ostro, zmysłowo i z dużą dawką perwersji. Obawiałem się, że to będzie najtrudniejszy do zrealizowania obraz. Właśnie te sny sadystyczno-masochistyczne, bo przecież to świat obcy ludziom, z którymi współpracuję. Przykładni mężowie, grzeczne narzeczone, nieskalane matki i ojcowie. A między nimi ja w roli świra wyrzucony poza nawias zdrowego społeczeństwa jak Schulz na drohobyckiej prowincji. Rzeczywistość okazała się jednak z goła inna. Diabeł pokazał rogi. Operatorzy z wielkim zapałem filmowali, aktorzy grali jakby te role przypisane im były od zawsze. Z wielkim oddaniem i prawdą. Cycki furgały, baty świstały, jęki, krzyki, wrzaski. Sodoma i Gomora.
A teraz czas na fabularną część filmu. Historię okrutną i zgniłą z otchłani Holokaustu. Tam głód, brud i śmierć.
Czas wybrać plenery, terminy i co najtrudniejsze - aktorów. W tym jego, tego najważniejszego dla filmu - Bruno Schulza. Przecież w dużej mierze właśnie od tego, kto zagra tę rolę będzie zależeć całokształt. Ależ się teraz namęczę oglądając polskie filmy i seriale w poszukiwaniu mojego bohatera. Na szczęście, choć dzieci mam już wybrane. Dwóch świetnych chłopaków, którzy przysłali mi nawet w celach korupcyjnych świąteczną kartkę.



 Przy okazji uczenia dzieci, do czego służy znaczek pocztowy, ich mama pięknie lobbuje. Przyznam, że tym przekupstwem sprawili  mi wielką radość, gdyż uwielbiam dostawać kartki. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo nigdy ich nie dostaję. Wszyscy wolą sms-y. Poza tym kocham być korumpowany.
Po co ja zresztą to wszystko, co dotyczy filmu opisuję? Przypadkowo cały sens powstawania mojego filmu zawarty jest w tym spocie reklamowym Festiwalu z dalekiej Australii. Ot i cała prawda. 


niedziela, 17 listopada 2013

Imieninowa czkawka





Przecudne imieniny miałem w tym roku. Dostałem „Delicje”, buziaka, a naród zadbał o program rozrywkowy. Były gonitwy za łysym, walki na pałki, defilady ciężko zbrojnej policji i fireshow. I to wszystko ku mojej i Najjaśniejszej Rzeczpospolitej czci. Wzruszyłem się bardzo od nadmiaru emocji i jak żyw stanął mi przed oczami obraz sprzed lat bodajże 45. Bo tak się jakoś dziwnie trafiło, że takie imieniny już miałem.
Gdy miałem 5, może 6 lat, babcia Jadzia urządziła mi przebierane przyjęcie imieninowe. Przybyła licznie dziatwa zaprzyjaźniona: kilku łysych (wszawica panowała), Zorro w masce (kominiarek jeszcze nie było), czerwoni czyli Winnetou i jego squaw oraz jeden z czterech pancernych  i ja w swoim ulubionym kostiumie milicjanta. Był tort, serpentyny, zimne ognie i nawet tęcza z krepy. A że towarzystwo było dobrze wychowane, to i pozwolono mi przy moim święcie wygrać wszystkie zabawy.
Łysych pogoniłem pałką, Zorra zinwigilowałem poprzez zdarcie maski, a czerwonych… no cóż, sami się  zajęli. Od sztucznych ogni najpierw zapaliły się pióra Winnetou, a potem ogień przeniósł się na tęczę. Spłonęła w mig. Babcia wprawdzie rzuciła się od razu do gaszenia pożaru oranżadą, ale było już za późno. Tęcza spłonęła. No trudno, zawsze można odbudować. Problem tkwi jednak gdzie indziej, a pytanie nasuwa się samo – Czy babcia Jadzia była pedałem, a Winnetou wyrósł na nacjonalistę? Tego nie wiem i chyba nie jestem w stanie się dowiedzieć. Pani Julita Wójcik, autorka warszawskiej tęczy milczała o tym co miała na myśli tworząc to dzieło, potem oznajmiła –„ Moja "Tęcza" miała być przede wszystkim dziełem sztuki w przestrzeni publicznej. Otwartym na różne interpretacje odbiorców, mieszkańców Warszawy, przyjezdnych, wszystkich.”No i klops, nic mi to nie wyjaśniło.Podpalaczy nie ujęto, a jeden z kolesi od zadymy przyznał się, że pomylił 11 listopada z rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Europoseł Kurski z jakiejś kanapowej partyjki domaga się budowania wyłącznie biało-czerwonych tęcz podważając tym samym dokonania Sir Issaca NEWTONA  i wykazując się nieznajomością tego prostego wzoru:
 

Pomieszanie z poplątaniem, zamęt narodowy, zamęt w mojej głowie i tylko artystka Wójcik zaciera ręce gdzieś w zaciszu artystycznej pracowni. Została wielką artystką, do historii sztuki wejdzie, jak miała dzieło ubezpieczone to i kasiorka będzie, a jak nie, to zawsze można uruchomić masową produkcję tęcz gadgetów. I to do wszystkich krajów świata. (Biało-czerwona może być sprzedawana też w Indonezji, a to 240 mln ludzi. A w czerwone kropki w Japonii). Jedynie problem będzie miała taki, że jak będzie teraz chciała jakąś instalację zrobić, to obowiązkowo obok będzie musiał wóz strażacki stać. Też biało – czerwony.




czwartek, 10 października 2013

Cyckowa rewolucja





Takiego zainteresowania tym blogiem jeszcze nie było. Rekordowe odsłony ostatniego postu zmusiły mnie do trzeszczących przemyśleń. Wprawdzie długo nie musiałem poszukiwać przyczyn tego zainteresowania, ale dla zaspokojenia własnej, jakże kochanej próżności przez maleńką chwilę upajałem się myślą, iż to mój tekst był tegoż zamieszania przyczyną. Ujrzałem już siebie w panteonie wieszczów. Zacząłem szukać tanich biletów do Nowego Jorku i Sztokholmu, aby niebawem udać się tam po nagrodę Pulitzera oraz Nobla. Nie, nie tanich, w bussiness class. A tu telefon, dzwoni kolega. Po głosie czuję, że ślinianki produkcję mu zwiększyły,, a zadyszka sugerowała że ... za dużo papierosów pali.
- Cześć, ale CYCKI dałeś na blogu!!
No i w jednej chwili, mój oniryczny nastrój walnął w mur z taką prędkością, że poduszki nie zdążyły się otworzyć. Nagrody odpłynęły, przynajmniej te przyznawane za dokonania literackie, bo za cycki to mogę jeszcze dostać. Wprawdzie nie tak prestiżowe jak tamte, ale na Flisaka od Prezydenta Torunia, mogę liczyć. To nagroda przyznawana podczas Festiwalu filmowego Tofifest, który niebawem się odbędzie. Kilka lat temu jednego już dostałem, stoi teraz samotnie na półce i się nudzi. Przydałby mu się kompan. Powinni mi przyznać Flisaka za – „Pionierskie wprowadzenie do regionalnego kina gruczołów mlecznych”. Jako pierwszy kujawsko-pomorski filmowiec ukażę bowiem niebawem rodzime piersi kobiece na dużym ekranie. Fakt, że będę prekursorem wydaje się dziwny, zważywszy na powszechność występowania biustów w produkcjach światowych już od wielu lat. Tak jednak jest i wygląda na to, że będzie to regionalna rewolucja na miarę ukazania umalowanych ust w kinie irańskim albo coca –coli w filmach z Korei Północnej. Rewolta obyczajowa, za którą faceci mnie pokochają (o zgrozo!), feministki nazwą mnie szowinistyczną świnią (co mnie cieszy!), a moherowe babcie na ulicach będą mnie laskami okładać (nie mam jeszcze wyrobionego zdania w kwestii zbierania cięgów).
Czuję się przez to „prawie” jak Kopernik. „Prawie”- bo niczego nie wstrzymam, a tylko poruszę. Ludzką wyobraźnię i prowincjonalną moralność. Dokonam tego dwoma pięknymi, kształtnymi bimbałkami. Niby nic takiego, zwykła rzecz u ssaków. Ledwie pierwszy raz oczy otworzymy, a ukazują się nam matczyne piersi. I już wtedy stają się one dla nas najważniejsze, dają życie, przyjemność zaspokojenia głodu oraz pośrednio łączą nas z ojcem. Przez wspólne, intymne obcowanie z tym samym tworem ewolucji, tworzymy nierozerwalną wieź pokoleniową oraz rodzaj zdrowej, emocjonalnej rywalizacji. Jak u oseska Stanisława.


 Najpierw ojciec jego majstrował, a teraz syn, potem chyba znowu będzie ojciec. Nie wiem. Poczekamy, zobaczymy i z facebooka się dowiemy.

Piersi są na tyle ważne dla świata, że ludzie, a w szczególności kobiety są wstanie płacić kolosalne pieniądze i znosić ból tylko po to, aby im tam wcisnęli trochę tworzywa, którym uszczelnia się okna. Co zresztą daje dużo większe efekty termiczne, gdyż wywołuje u niektórych mężczyzn żar, a silikon używany w budowlance, co najwyżej podnosi temperaturę o kilka stopni.

Piersi bywają też sensem życia i sposobem na życie, szczególnie, gdy są jeszcze jędrne. Jak dla naszej toruńskiej Pauli. / Wystąpiła w Panoptikonie, ale ze względu na siarczysty mróz opatulone były cieplutkim waciakiem/. Wozi dziewczę te swoje piersi po całym świecie. Biega z nimi po łąkach, ruderach i pałacach, prężąc się przed obiektywami fotografów. La Dolce Vita. Przynajmniej do czasu, aż zwycięży grawitacja i trzeba będzie kupować leki na depresję.

To tyle na temat piersi, może jeszcze tylko to, że muszę iść teraz do mięsnego po piersi właśnie, ale męskie, kurczaka.




poniedziałek, 30 września 2013

Sny Bruna





Wyśnić sen Bruno Schulza to nie lada wyzwanie, ale przyznam, jest to niezwykle podniecające. Daje nieograniczoną możliwość artystycznego odpłynięcia do krainy „wszystko możności”. Trzy nocne widziadła wejdą do filmu. Każde wyśnione w innym momencie, ale bardzo prawdopodobne, bo szchulzowski świat to byt istniejący w nieskończonej ilości możliwych czasów i przestrzeni. Sens i znaczenie tego bytu ujawnia się w chwili przejęcia go przez odbiorcę. Jego własną interpretację. Dlatego narracja „Sklepów Cynamonowych” czy „Sanatorium pod Klepsydrą” jest przez każdego z czytających zawłaszczana na własny, intelektualnie intymny sposób. Wszyscy indywidualnie stają się właścicielami jego myśli. Schulzolodzy przeróżnych nacji mają swoje niepowtarzalne racje i z pogardą odnoszą się do wszystkich książkowych ignorantów, a zwłaszcza do panienek z zaklętego kręgu polonistek uparcie wlewających do uczniowskich mózgów papkę ze strzępów prozo-poezji Schulza.
Motywy pojawiające w filmowych snach nieustannie powracają. Adela i mężczyźni. Ich wzajemne relacje ocierające się o sadomasochizm są tylko pretekstem do zbudowania fabuły filmu. Drohobyckiej historii ostatnich dni życia Brunona Schulza. Jest to czas, w którym jak w zwierciadle odbiła się cała jego twórczość. Nabrała metafizycznego znaczenia w obliczu nadchodzącej, ale niespodziewanej śmierci. Zginął przypadkowo w wyniku porachunków między dwoma ss-manami, trochę przypadkowo, w chwili, gdy zyskał nadzieję na poprawę swojego bytu. Lada moment jego los miał się odmienić, polepszyć. Dzięki temu umarł jako człowiek szczęśliwy. Heinrich Heine powiedział, że szczęście to nadzieja przed faktem; nieszczęście to fakt po nadziei. 


sobota, 21 września 2013

Dzięki, Bo!



Kujawsko – pomorscy filmowcy, aby skuteczniej lobbować na rzecz powołania Regionalnego Funduszu Filmowego postanowili powołać „Związek”. Pomysł wyśmienity i należałoby się do niego zapisać, ale cóż zrobić z moją przeogromną niechęcią do jakiegokolwiek zrzeszania się w formalne grupy. Od najmłodszych lat różni ludzie próbują mi wręczyć jakieś legitymacje.
Pierwszy był Związek Harcerstwa Polskiego, z którego usunięto mnie jeszcze przed złożeniem przysięgi, po tym jak na obozie gdzieś w ciemnym lesie przespałem na hamaku komendanta trzy kolejne warty. Podczas ostatniej z nich grupa autochtonów pocięła namioty i ukradła wszystkie suszące się majtki harcerkom. Hamak się zerwał i wpadłem prosto w namiot harcmistrza, czym wywołałem, niestety spóźniony alarm w obozie, a majtek nie udało się odzyskać.
Później było jeszcze dużo mniej lub bardziej poważnych organizacji, do których mnie namawiano, ale nigdy się nie przełamałem i nie wstąpiłem w ich szeregi. Tę niechęć do zrzeszania się wywołał we mnie, jak przystało na człowieka kina pewien film obejrzany w dzieciństwie. Był to pierwszy dorosły obraz, jaki obejrzałem po latach zamulania mózgu Lolkami, Bolkami, Jackami, Agatkami i psem. Dlaczego pozwolono mi go obejrzeć i dlaczego taki film w ogóle był emitowany w komunistycznej telewizji, nie wiem. Film ponury, smutny i okrutny. To nagłe zderzenie ze światem dorosłych wywołało we mnie wstrząs, którego skutki odczuwam do dziś. Po jego obejrzeniu postanowiłem nigdy nie dorosnąć /co mi się udało/ i nie gmatwać się w żadne organizacje przez dorosłych tworzone /co też mi się udało/. To był na tyle przełomowy moment w moim życiu, że jako dziewięciolatek postanowiłem zapamiętać tę lekcję do końca mych dni. Dla pamięci i z narażaniem się na gniew matki, wypisałem flamastrem na wewnętrznej stronie drzwi szafy odziedziczonej po przodkach tytuł tego filmu. Na szczęście robiono kiedyś porządne pisaki, a mama z wyrozumiałością podeszła do mojego postanowienia. Napis istnieje do dziś. 


 Ten film to „Joe Hill” Bo Widerberg’a. Opowieść o życiu szwedzkiego emigranta, tułacza, barda i aktywnego związkowca w Ameryce z początków XX wieku.
Zadziwiające jest, jakie mocne piętno pozostawił we mnie ten obraz sprzed lat i to, że  nie był to jedyny film tegoż reżysera, który spowodował zawirowania w moich bytach. Nie jestem jakimś wielkim fanem jego twórczości, ale akurat jakoś tak wyszło, że rąbnął mnie nieświadomie parę razy w łeb i przez życie mi się przetacza.
Inny jego film „Życie jest piękne”/nie ten Roberta Benigniego/ wprowadzał mnie w wiek dojrzewania. Gdy większość moich rówieśników nosiła w spodniach lusterka z podobizną Marusi,  /były takie małe, kieszonkowe zwierciadełka gdzie na rewersie umieszczano zdjęcia idoli/ a pozostali, ci chcący uchodzić za indywidualistów, pocili się i jęczeli w ciemnych kinowych salach w trakcie „Amacordu” Felliniego czy „Absolwenta” Nicholsa, ja wgapiałem się w kino szwedzkie. Wtedy po raz pierwszy poczułem solidarność z synami imperialistów zza żelaznej kurtyny. Oni wprawdzie na co dzień mieli Deep Purple, szynkę w puszkach i coca –colę, ale mieli też i swoje wyśnione nauczycielki. Byli tacy sami.  


Jeszcze był „Wózek Dziecięcy”, po którym na lata popadłem w jazz. Znakomita muzyka Jan Johanssona, często określana najsmutniejszą muzyką świata, odkryła dla mnie nowy gatunek. Nie Armstrong, Dizzy Gillespie czy Coltrane, ale właśnie „cool jazz” Johanssona. 


Taka jest magia kina i wygląda na to, że Widerberg nadal na mnie działa. Odpuszczę sobie Związek Filmowców i co ważniejsze pozmieniam jeszcze scenariusz „Niewyżytego życia”. Po ponownym obejrzeniu tych filmów, niestety tylko po szwedzku, odkryłem, czego w nim brak. Powietrza, zimnego powiewu wiatru spod koła podbiegunowego. Muszę go przewietrzyć. Dzięki,  BO!