środa, 31 sierpnia 2011

„Gdy dzwoneczek się rozlega ….”


 Na zdj. Werner Henke
„Gdy dzwoneczek się rozlega ….” Jak co roku to magiczna data: 1 września. Pierwszy dzień w szkole i kolejna rocznica wybuchu II Wojny Światowej. Pan Prezydent albo Premier pojadą pod pomnik na Westerplatte. Dyrektorzy szkół będą dzieciom kolejny rok wciskać kit o rozpoczęciu działań wojennych i bohaterskiej obronie maleńkiego skrawka ziemi pod Gdańskiem. Mamy pogmatwaną historię i na dodatek sami ją sobie jeszcze komplikujemy. To już przestaje być historią, a staje się propagandą. Druga Wojna Światowa rozpoczęła się zbombardowaniem Wielunia, a nie jak notorycznie się powtarza strzałami z pancernika Schleswig-Holstein. Ale jak już przyjąć za symbol taką wersję, to mamy i toruński trop w początku wojny. Pierwsze strzały padły z tego pancernika o 4: 48 (znowu nieścisłość, gdyż oficjalnie podaje się 4:45). Jest bardzo prawdopodobne, że ta pierwsza salwa była odpalona przez naszego krajana. Urodzonego w Toruniu Niemca Wernera Henke. Obsługiwał na Schleswigu działo 88 milimetrów. A później stał się asem morskich głębin na U- botach. Inny celowniczy z Pancernika Martin Menzel, kilkadziesiąt lat później (1993) w pobliskim Ciechocinku spotkał się z obrońcą Westerplatte Stanisławem Trelą. Podczas mszy ci dawni śmiertelni wrogowie uściskali się i doszło do symbolicznego pojednania. A media okrzyknęły to wydarzenie wielkim symbolicznym zakończeniem wojny. Co jak to najczęściej bywa z symbolami, nijak się ma do prawdy historycznej, gdyż de facto wojna do dzisiaj nie została zakończona. Formalnie Rosja i Japonia są nadal w stanie wojny. Konflikt nie został zakończony z powodu sporu o wyspy Kurylskie. I wychodzi na to, że to najdłuższa wojna w dziejach ludzkości.

środa, 24 sierpnia 2011

Debata się zaczyna.

To się doigrałem. Żyłem sobie dotychczas w przeświadczeniu, że tego bloga czyta tylko kolega Giedrys (on wszystko czyta) i kilku znajomych, a tu się nagle okazuje coś innego. Przynajmniej jeden z postów został odczytany aż w dalekiej stolicy. Po wpisie o DNA miasta odezwała się do mnie pani z tego projektu. Swoją drogą wygląda na to, że już nas zaczęli badać i obserwować.  Panoptikon.
Kiedyś, w czasach bardziej „kulturalnych” potraktowałbym ten list jako prywatną korespondencję możliwą do opublikowania jedynie po śmierci nadawcy i to za zgodą rodziny, ale w epoce Internetu zdziczałem i pozwolę sobie go zacytować.
„Szanowny Panie,

w ubiegłym tygodniu na Pańskim blogu ukazał się wpis bezpośrednio

nawiązujący do projektu DNA Miasta. Cieszy nas bardzo fakt, iż nasz
program wzbudził Pana zainteresowanie. Niestety mamy wrażenie, że
doszło do nieporozumienia w związku z niefortunnym tytułem artykułu
z Gazety Wyborczej, do którego się Pan odwołuje.

Program DNA Miasta ma na celu wspólne wypracowanie zaleceń lub

strategii polityki kulturalnej. Wbrew tytułowi artykułu nie oznacza to, że
chcemy pouczać czy też badać toruńskie środowisko kulturalne, a jedynie
kontynuować dyskusję o wprowadzeniu do polityki kulturalnej miasta
mechanizmów umożliwiających partycypację lokalnych
twórców, animatorów kultury i obywateli.

W załączniku przesyłam opis projektu. Zapraszamy Pana do włączenia się

w tą debatę i wspierał nas swoimi uwagami i sugestiami.”

Czas na odpowiedź - Wasz projekt nie wzbudził absolutnie mojego zainteresowania. (Ta myśl jest zawarta w moim tekście). Napisałem go dla higieny mojego umysłu. Aby na chwilę oderwać się od scenariusza, który właśnie kończę, a ciągłe poprawki, jakie robię już mnie wkurzają.
 Nie interesuje mnie paplanina na kolejnych debatach. (Na jednej, czy dwóch byłem i mam wrażenie, że już znam wszystkie opinie). Jak jednak macie ochotę sobie pogadać, to jak najbardziej. W wolnym kraju żyjemy. Zwłaszcza, że za to gadanie Wam płacą. A w Toruniu mamy kilku zawodowych dyskutantów z różnych stowarzyszeń, fundacji itp. Oni są zawsze gotowi. Gdyby jeszcze bufet był, to wszyscy się zlecą, może nawet i ja przyjdę z całą rodziną. W tym wypadku postuluję jednak, aby dla urzędników zrobić oddzielny stół.
Mam tylko nadzieję, że nie będziecie za często debatować, gdyż kilku z tych gadaczy potrzebnych mi będzie na planie filmu. A głupio by było odwoływać zdjęcia, bo wszyscy poszli sobie popaplać.
Co do tytułu, to wydaje mi się, że jest on jak najbardziej trafny. Zacytuję z opisu projektu: „Projekt rozpocznie się od przygotowania diagnozy aktualnej sytuacji- raportu pokazującego istniejące problemy, różnice opinii i interesów oraz propozycje zmian.” To co, macie to zamiar zrobić bez badań? Stawianie diagnozy bez badań jest wręcz niebezpieczne. To takie samo „szczere” wyznanie, jak to z przed tygodnia.
Magistrat niedawno ogłosił przetarg na wykonawcę strategii kultury do 2020 roku. Wiadomo, że "Res Publica" wraz z lokalnym partnerem wystartowała w tym przetargu.

- No tak. Proszę tylko pamiętać, że "DNA Miasta" nie ma zupełnie nic z tym wspólnego.”

A wystarczyło powiedzieć – To dzięki „DNA Miasta” doskonale poznamy sytuację w Toruńskiej kulturze i to będzie naszą najlepszą kartą przetargową w ofercie.
Połączenie tych dwóch projektów jest jak najbardziej pożądane. I ja to doskonale rozumiem, wręcz głupotą byłoby z tego nie skorzystać.
Jak zaczniecie z nami szczerze rozmawiać, to może ktoś przyjdzie poza stałą ekipą, a jak nie, to tylko dobrze zaopatrzony bufet was ratuje.
PS. Gdyby słowa, zapewnienia, deklaracje w Toruniu zamieniono na cegiełki, to Teatr Wiczy miałby już dzisiaj budowlę większą od siedziby Urlicha von Jungingena. (W Warszawie użyłbym osoby Króla Stasia) a Wy jeszcze chcecie kolejne słowa dokładać.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

O mniejszościach




Podczas pisania wprowadziłem do scenariusza pewną maleńką scenę. To rozmowa Ludwika Makowskiego z Żydem. Historia wymyślona, ale prawdopodobna. Dodałem ją, aby przez chwilę powiało grozą Holokaustu. W pierwszych dniach wojny nikt jeszcze nie przeczuwał nadchodzącej tragedii, ale pewne sygnały już nawet do Torunia docierały. Wieści z Niemiec i antysemicka propaganda uprawiana na łamach toruńskiej gazety „Słowo Pomorskie” musiały wzbudzać obawy.
W ogólnej świadomości Polaków pokutuje obraz przedwojennej Polski jako kraju, gdzie Żydzi stanowili znaczną część społeczeństwa. Z warszawskiego ( czyli „jedynie słusznego”) punktu widzenia to tak mogło wyglądać. Ale tak nie było. W Toruniu, w 1936 roku mieszkało zaledwie 837 Żydów, co stanowiło jedynie 1, 4 % ogółu ludności. A w momencie wkroczenia wojsk niemieckich zostało ich w mieście tylko 63. Pozostali opuścili miasto mając nadzieję przetrwać ten okres.
Nie była to też społeczność bardzo majętna. W 1939 tylko jedna restauracja była żydowska, 23 przedsiębiorstwa handlowe i kilka przemysłowych. Dominowali drobni rzemieślnicy.
Scena w filmie to rozmowa Ludwika Makowskiego ze starym kupcem. Mógł nim być właściciel składu konfekcyjnego –Leiser. Jego sklep mieścił się tam gdzie dzisiaj jest PDT. Na Rynku Staromiejskim. A Ludwik Makowski miał sklep i mieszkał na Szerokiej 36. W domu, który wcześniej należał do pioniera syjonizmu rabina Kalischera.
Dwaj kupcy, bliscy sąsiedzi – ta rozmowa mogła odbyć się naprawdę.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Poruszenie



Krąg naszych współpracowników się poszerza. Przybywa osób chcących uczestniczyć w tworzeniu filmu. Co oczywiście mnie cieszy, jednak największą niespodziankę sprawili mi mieszkańcy Torunia. Po artykułach, jakie ukazały się w GW i Nowościach oraz po moim przełamaniu niechęci do facebooka, lawinowo narasta zainteresowanie „Panoptikonem”. Ludzie podsyłają mi artykuły, książki i własne rodzinne historie. Czerpię nowe informacje, dotychczas mi nieznane, albo tylko „liźnięte”. Takie zaangażowanie torunian przy realizacji tego projektu było moim priorytetem. Od chwili narodzin pomysłu na film miałem zamiar zrobić go w jakimś sensie wspólnie z nimi. Ten film ma opowiadać historię Torunia, ale w obecności jego mieszkańców. Często nasze rodzinne historie, choć pasjonujące, pozostają zamknięte w szufladach. W starych albumach i naszej pamięci. Od czasu do czasu jakiś historyk napisze książkę, ktoś wmuruje tablicę pamiątkową albo postawi pomnik. Dbamy o naszą przeszłość tak, jakbyśmy chcieli celowo ją zanudzić na śmierć.
Na szczęście film daje inne możliwości. Jest bardziej dostępny i przyswajalny od każdej, nawet najbardziej rzetelnej pracy naukowej. W kinie słowo „dokument” oznacza jednak coś innego. I na szczęście historycy, archiwiści i inne mądre głowy nie zabierają się za robienie filmów. Pomagają, konsultują, ale stojąc z boku. Należy z ich wiedzy korzystać w sposób wybiórczy. Bo czasami dobre ujęcie jest ciekawsze od historycznej prawdy. Miałem taką sytuację w „Hakerach Wolności”. W scenie przesłuchania prof. Hanasza posadziłem za biurkiem milicjanta, chociaż tym w rzeczywistości zajmowali się cywilni SB-cy.  Świadomie zamieniłem go na milicjanta, gdyż dla filmu było to bardziej plastyczne. Wiadomo film to magia.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Po castingu i przed kolejnym.


Na zdjęciu  Dagmara Ochendowska.


Pierwszy casting się odbył. Ilościowo klapa nam się zrobiła, ale jakościowo wyszło dobrze. Aktorkę mam, tylko jeszcze będę musiał poszukać aktora wśród młodzieży teatralnej. Dziewczyna przyjechała z Gdyni. To już pierwszy plus dla niej, że jej się jej chciało taki kawał tłuc polskimi kolejami. A jak przeżyła podróż z PKP, to da radę zagrać w każdym filmie. Zresztą już kiedyś zagrała w filmie „33 sny” Grzegorza Stycznia i na deskach teatralnych.  I to jest ten drugi plus. Jako trzeci to bym dał  – wpasowanie urody do roli w naszym filmie. A trzy plusy to już stanowczo wystarczą.
Pozostali kandydaci będą musieli poczekać do kolejnej edycji  „ The great casting”…… ale to tak duża produkcja, że dla każdego, który się zgłosił, znajdzie się coś do roboty.
Przy okazji castingu nawiązałem kontakt ( a w branży filmowej to rzecz najważniejsza) z Grupą Rekonstrukcji Historycznych „Wiking”. Nie to, że od razu z całą grupą tylko z jednym „Wikingiem” za to chętnym i konkretnym. I tak to Niemców już mam. A na wojnie jak to na wojnie potrzebna jest druga strona konfliktu. Gdzie to Polskie Wojsko?