Wyśnić sen Bruno Schulza to nie
lada wyzwanie, ale przyznam, jest to niezwykle podniecające. Daje
nieograniczoną możliwość artystycznego odpłynięcia do krainy „wszystko
możności”. Trzy nocne widziadła wejdą do filmu. Każde wyśnione w innym momencie,
ale bardzo prawdopodobne, bo szchulzowski świat to byt istniejący w
nieskończonej ilości możliwych czasów i przestrzeni. Sens i znaczenie tego bytu
ujawnia się w chwili przejęcia go przez odbiorcę. Jego własną interpretację.
Dlatego narracja „Sklepów Cynamonowych” czy „Sanatorium pod Klepsydrą” jest
przez każdego z czytających zawłaszczana na własny, intelektualnie intymny
sposób. Wszyscy indywidualnie stają się właścicielami jego myśli. Schulzolodzy
przeróżnych nacji mają swoje niepowtarzalne racje i z pogardą odnoszą się do
wszystkich książkowych ignorantów, a zwłaszcza do panienek z zaklętego kręgu
polonistek uparcie wlewających do uczniowskich mózgów papkę ze strzępów
prozo-poezji Schulza.
Motywy pojawiające w filmowych snach
nieustannie powracają. Adela i mężczyźni. Ich wzajemne relacje ocierające się o
sadomasochizm są tylko pretekstem do zbudowania fabuły filmu. Drohobyckiej
historii ostatnich dni życia Brunona Schulza. Jest to czas, w którym jak w
zwierciadle odbiła się cała jego twórczość. Nabrała metafizycznego znaczenia w
obliczu nadchodzącej, ale niespodziewanej śmierci. Zginął przypadkowo w wyniku
porachunków między dwoma ss-manami, trochę przypadkowo, w chwili, gdy zyskał
nadzieję na poprawę swojego bytu. Lada moment jego los miał się odmienić, polepszyć.
Dzięki temu umarł jako człowiek szczęśliwy. Heinrich Heine powiedział, że
szczęście to nadzieja przed faktem; nieszczęście to fakt po nadziei.
Kujawsko – pomorscy filmowcy, aby skuteczniej lobbować na rzecz
powołania Regionalnego Funduszu Filmowego postanowili powołać „Związek”. Pomysł
wyśmienity i należałoby się do niego zapisać, ale cóż zrobić z moją przeogromną
niechęcią do jakiegokolwiek zrzeszania się w formalne grupy. Od najmłodszych
lat różni ludzie próbują mi wręczyć jakieś legitymacje.
Pierwszy był Związek Harcerstwa Polskiego, z którego usunięto mnie
jeszcze przed złożeniem przysięgi, po tym jak na obozie gdzieś w ciemnym lesie
przespałem na hamaku komendanta trzy kolejne warty. Podczas ostatniej z nich grupa
autochtonów pocięła namioty i ukradła wszystkie suszące się majtki harcerkom. Hamak
się zerwał i wpadłem prosto w namiot harcmistrza, czym wywołałem, niestety
spóźniony alarm w obozie, a majtek nie udało się odzyskać.
Później było jeszcze dużo mniej lub bardziej poważnych organizacji, do
których mnie namawiano, ale nigdy się nie przełamałem i nie wstąpiłem w ich
szeregi. Tę niechęć do zrzeszania się wywołał we mnie, jak przystało na
człowieka kina pewien film obejrzany w dzieciństwie. Był to pierwszy dorosły obraz,
jaki obejrzałem po latach zamulania mózgu Lolkami, Bolkami, Jackami, Agatkami i
psem. Dlaczego pozwolono mi go obejrzeć i dlaczego taki film w ogóle był
emitowany w komunistycznej telewizji, nie wiem. Film ponury, smutny i okrutny.
To nagłe zderzenie ze światem dorosłych wywołało we mnie wstrząs, którego
skutki odczuwam do dziś. Po jego obejrzeniu postanowiłem nigdy nie dorosnąć /co mi się udało/ i nie gmatwać się w
żadne organizacje przez dorosłych tworzone /co
też mi się udało/. To był na tyle przełomowy moment w moim życiu, że jako
dziewięciolatek postanowiłem zapamiętać tę lekcję do końca mych dni. Dla
pamięci i z narażaniem się na gniew matki, wypisałem flamastrem na wewnętrznej
stronie drzwi szafy odziedziczonej po przodkach tytuł tego filmu. Na szczęście
robiono kiedyś porządne pisaki, a mama z wyrozumiałością podeszła do mojego
postanowienia. Napis istnieje do dziś.
Ten film to
„Joe Hill” Bo Widerberg’a. Opowieść o życiu szwedzkiego emigranta, tułacza,
barda i aktywnego związkowca w Ameryce z początków XX wieku.
Zadziwiające jest, jakie mocne piętno pozostawił we mnie ten obraz
sprzed lat i to, że nie był to jedyny
film tegoż reżysera, który spowodował zawirowania w moich bytach. Nie jestem
jakimś wielkim fanem jego twórczości, ale akurat jakoś tak wyszło, że rąbnął mnie
nieświadomie parę razy w łeb i przez życie mi się przetacza.
Inny jego film „Życie jest piękne”/nie
ten Roberta Benigniego/ wprowadzał mnie w wiek dojrzewania. Gdy większość
moich rówieśników nosiła w spodniach lusterka z podobizną Marusi, /były
takie małe, kieszonkowe zwierciadełka gdzie na rewersie umieszczano zdjęcia
idoli/ a pozostali, ci chcący uchodzić za indywidualistów, pocili się i
jęczeli w ciemnych kinowych salach w trakcie „Amacordu” Felliniego czy „Absolwenta”
Nicholsa, ja wgapiałem się w kino szwedzkie. Wtedy po raz pierwszy poczułem
solidarność z synami imperialistów zza żelaznej kurtyny. Oni wprawdzie na co
dzień mieli Deep Purple, szynkę w puszkach i coca –colę, ale mieli też i swoje
wyśnione nauczycielki. Byli tacy sami.
Jeszcze był „Wózek Dziecięcy”, po którym na lata popadłem w jazz.
Znakomita muzyka Jan Johanssona, często określana najsmutniejszą muzyką świata,
odkryła dla mnie nowy gatunek. Nie Armstrong, Dizzy Gillespie czy Coltrane, ale
właśnie „cool jazz” Johanssona.
Taka jest magia kina i wygląda na to, że Widerberg nadal na mnie
działa. Odpuszczę sobie Związek Filmowców i co ważniejsze pozmieniam jeszcze
scenariusz „Niewyżytego życia”. Po ponownym obejrzeniu tych filmów, niestety tylko
po szwedzku, odkryłem, czego w nim brak. Powietrza, zimnego powiewu wiatru spod
koła podbiegunowego. Muszę go przewietrzyć. Dzięki, BO!
Czasami, a w zasadzie to zawsze z
wielkich planów pozostają tylko strzępy. I dlatego warto je mieć w ilościach nadmiernych,
aby po selekcji pozostało ich tyle, co by wystarczyło na ciekawe życie. Czyli w
sam raz. Zalewając się rzewnymi łzami odpływa mi w dal film o Grossównie.
Sypnął się, zgrzytnął i padł. Trzeba go na chwilę do szuflady schować, może
dojdzie do siebie, bo temat piękny i porywający. Album o „Panoptikonie” też
legł w gruzach, chociaż historia tej porażki jest na tyle absurdalnie
metafizyczna, że warto by to wykorzystać jako kanwę kolejnego filmu. Strzępy
scenariusza już mam. Wystarczy teraz chwilę poczekać, na ten pstryk w głowie, gdy
wszystko się poskłada w całość. I już. Byłby to mój pierwszy film z gatunku
pure nonsense.
A reszta do przodu ruszyła. Do pierwszego filmu „Bicie serca”
już prawie wszystko gotowe i co najważniejsze ekipa przebiera nóżkami. A jak są
fajni, kreatywni ludzie to można cuda zdziałać. Przynajmniej tak to wygląda na
etapie werbalnego okresu tworzenia filmu. Czas pokaże ile są warte te wszystkie
Balcerzaki, Biardy, Najdery, Packi, Hince i inne Smoki. Nowa ekipa, nowe
doświadczenia. A póki co, to jeszcze drzeć japy nie muszę. Co przyznam, trochę
mnie smuci, gdyż tak się ostatnio wyluzowałem, że mi się wrzeszczeć nie chce i
przez to charakter mi się psuje. Pierwszy klaps za kilka dni, w prosektorium.
Drugi film zaczynam już w środę, od gołej baby i
golusieńkiego faceta. Nie ma to jak ostro zacząć. Pierwsze ujęcia to sen Brunona
Schulza, bo o nim film będzie. To jednak przedsięwzięcie na długie miesiące.
Film ponury, okrutny i wielki. No przynajmniej logistycznie. I nawet jak się
uda parowóz będzie.
I trzeba jeszcze pomyśleć o Festiwalu Jednego Gościa, bo
termin się zbliża.