niedziela, 27 maja 2012

Film obywatelski




          Niedawno udzieliłem najdziwniejszego wywiadu, jaki można sobie wyobrazić. Przez telefon od Pani redaktor dostałem instrukcje o czym mam gadać, jak siedzieć i gdzie patrzeć. Poprosiłem operatora i dźwiękowca, aby to nagrali i tak zwaną „setkę” wysłali po łączach. Usiadłem więc przed kamerą i zacząłem paplać trzy po trzy. Bo jak tu mądre rzeczy opowiadać, gdy w miejscu gdzie powinna być urocza twarz Pani redaktor była wielka, rozpłaszczona łapa operatora. To łapsko miało zastąpić Panią Redaktor i zadać mi pytanie: „Skąd ten pomysł?”, lub jakieś inne poważniejsze, może jednak poważniejsze, bo chodziło o robienie filmów niezależnych w warunkach polskiej samorządności. O tym, że w zasadzie jedziemy w tym samym kierunku, tylko innymi drogami. Oni autostradami, a my polnymi drogami, za to oni traktorami, a my Maluchami po tuningu. To i tak szybciej, wygodniej. Jaki to jednak będzie film? Nie dokument – to pewne, może paradokument lub dokument fabularyzowany lub dokument z domieszką faktów historycznych. Jakby nie spojrzeć, to każdej definicji się wymyka. Jedno jest tylko pewne: będzie to film obywatelski. Chociaż takiej formy w nomenklaturze filmowej się nie znajdzie. A, że ja żadnym filmowcem nie jestem to i takie nazewnictwo sobie odpuszczam. A forma „film obywatelski” bardzo mi się podoba, to ją sobie przywłaszczam właśnie w tym momencie, w którym już bliżej, niż dalej końca filmu. Osiągi mamy iście mistrzowskie. Ponad 100 osób już pojawiło się w filmie, 30 przeróżnych instytucji, organizacji i firm nam pomogło. Jeden kot był w filmie, co przy moim kotowstręcie jest poświęceniem (polubiłem do tej pory tylko półtora kota), martwy królik i trochę warzyw. Nie omieszkam dać dość znaczącą rolę moim pomidorkom jak tylko pojawią się na świecie. Będą też konie, może gęsi i koza Mati od Matyldy (o ile jej nie zjedli). I jak dobrze pokombinuję, to też może i jeden urzędnik pokaże swą twarz. Który? A to już reżyserska tajemnica.

niedziela, 20 maja 2012

Nuda w ...





Przed zaplanowaną w najbliższym czasie ostatnią sceną z epizodu 1919-1920 r., powróciłem do przypomnienia sobie dwóch ostatnich historii mających znaleźć się w filmie. Przeczytałem ponownie scenariusz. Po zaleganiu na twardym dysku odłogiem przez ostatnie sześć miesięcy powróciła całkiem nowa opowieść. Nie pamiętam, abym ja to napisał. Tak jednak musiało być. Bez wątpienia. Zostały do sfilmowania jeszcze dwa czasowo skrajne opowieści. Jedna dotyczy porwania ks. Jerzego Popiełuszki
i pokazowego procesu jego zabójców. Druga, procesu Filomatów Pomorskich z początku XX wieku. Historia z przełomu lat 80-tych jest stosunkowo prosta do skręcenia. Technicznie rzecz jasna, bo merytoryczna strona już na zawsze pozostanie sporna. Cóż, znamy zamiłowanie Polaków do „spiskowej teorii dziejów”. Jaka była rola kierowcy księdza, na czyje zlecenie oprawcy działali, gdzie dokonano mordu i wiele, wiele innych pytań, niejasności. Jakąś wersję trzeba jednak przyjąć i z satysfakcją muszę przyznać, że po napisaniu scenariusza wysłałem go do prof. Wojciecha Polaka, który tylko nieznacznie w szczegółach, zasugerował zmiany. Czysto techniczne sprawy takie jak fakt, że las był sosnowy, a przetrzymywanie księdza akurat w ruinach Zamku Dybowskiego nie wydaje się prawdopodobne. Mogło to być całkowicie inne miejsce.
Drugi epizod związany z procesem Filomatów Pomorskich to już inna para kaloszy. Nie jest to historia, na którą dybią hollywoodzcy scenarzyści: pełna wybuchów, pościgów, zaskakujących zwrotów akcji. To nie jest ciekawe nawet dla polskich scenarzystów, którzy omijają te rewiry historii. Tylko od czasu do czasu z obowiązku napiszą coś o strajku dzieci z Wrześni czy kradzieży samochodu konsula przez parę wyrostków (ta historia wydarzyła się w Toruniu w przededniu II WŚ, a później Filip Bajon umiejscowił ją w Poznaniu, nakręciwszy film „Limuzyna Daimler- Benz”). Normalnie nuda. Bo jak tu opisać zmagania Drzymały czy nijakiego Bęcwałka, który po przegranym procesie z Prusakami musiał zapłacić pokaźną sumę kary w Markach. Zapłacił, rzecz jasna tylko zamienił je na Fenigi. Wyszły z tego trzy wagony drobniaków, które wysłał do Poznania. Dwa tygodnie 10 niemieckich urzędników liczyło skrupulatnie bilon. Jak jednak o tym zrobić film? Na dodatek nie wiem czy ta historia jest prawdziwa, gdyż opowiadała mi ją babcia przed snem. I zapewne chciała, abym już przy liczeniu pierwszego wagonu usnął. Normalnie nuda. Więcej się dzieje na współczesnym weselu gdzieś w Wilczych Kątach niż w zmaganiach polsko-pruskich początku wieku. Tego poprzedniego.
I o tym będzie właśnie epizod filomacki. Normalnie nuda, jak to w polskim filmie.
PS. Ten post jest wyjątkowy, bo nikomu nie przyłożyłem. W następnym się poprawię. Sprawdzajcie, co rano.

wtorek, 8 maja 2012

Wycyckany




Rusza kolejny projekt związany z Panoptikonem: Music Panoptikon. ”Związany” to może jednak nie za bardzo, tak jest. Miało tak być. Niestety przestało. W założeniu miało to być coś innego. Do wszystkich epizodów miały powstać teledyski nawiązujące do okresów pojawiających się w filmie. Od samego początku jak przy filmie, tak i przy teledyskach zależało mi na „czystej” toruńskości. Toruńskie zespoły, teksty toruńskich poetów realizowane przez ekipę związaną z filmem i zaproszonych toruńskich przyjaciół. Teledyski miały być muzycznym tłem wszystkich momentów przełomowych pokazanych w filmie. Mamy dużo materiałów, które nie wejdą do filmu, a chciałem je wykorzystać właśnie w tych clipach. Idea mi się wypatrzyła jak Marksowi socjalizm. Na sam pomysł stworzenia takich teledysków wpadł Łukasz Wróblewski /dzisiaj nie istnieje w projekcie/, ja z Giedrysem opracowywaliśmy wstępną ideę /Giedrysa nie ma już w projekcie/. Z kilkoma artystami już wstępnie rozmawialiśmy /także nie istnieją/. Projekt całkowicie odjechał od filmu. Nawet ja tam nie istnieję, co widać np. na plakacie czy filmie promującym warsztaty. Nikt z ekipy filmowej nie pojawia się tam. Projekt dostał dofinansowanie z Ministerstwa na wniosek, który ja w dużej mierze pisałem. I tu moja rola się skończyła.
Natomiast realizować teledyski będzie facet, który już raz mi rozpieprzył w drobny mak jeden projekt. Cykl krótkich etiud filmowych robionych każdy przez innego filmowca. Ja zrobiłem dwa pierwsze, on miał zrobić trzeci. Do kolejnych namówiłem kilka osób, niestety filmy miały stanowić ciągłość i bez tego niezrealizowanego nie można jechać dalej. Wziął gość stypendium z miasta wspierając się moim nazwiskiem i olał resztę. Jeszcze mi takie komentarze wypisuje na blogu: „"Człowieka nie należy oceniać po słowach, lecz po czynach" - teza prosta, banalna, ale i uniwersalna, a w dodatku nietrafna w tym przypadku, a szkoda. Wszystkim życzę większego dystansu do siebie. Hejterstwo to najprostsza - plebsowa metoda na powierzchowne leczenie się z kompleksów. Smutno tylko się robi, że w tak małej toruńskiej "piaskownicy" każdą babkę z piasku jak dziecko - dziecku się niszczy. I jedyną metodą by nie „zbachorzyć” się do reszty to działać, działać, działać i nie oglądać się na resztę. I tego Wszystkim tym dobrym i złym bohaterom życzę!”
Teraz kolejny raz facet zarobi wykorzystując moje nazwisko, zresztą wiele osób sobie na mnie tu pojechało jak na ośle. Osioł dostanie marchewkę.
To za namową kolegi nie „zbachorzę” się i działam dalej. Wnioski na kolejne działania już poszły i jedziemy dalej, ale już bez „Music Panoptikon”, który ma ze mną obecnie tyle wspólnego co to jedno słówko (dostępne w słowniku) – Panoptikon.


niedziela, 6 maja 2012

Kanał z przymiotników




Podczas dwudniowego urlopu, jaki miałem, spłynąłem sobie stateczkiem z Ostródy do Elbląga kanałami. Zanim jednak wypłynąłem w tę szaleńczą podróż niczym Sindbad, zwiedziłem to małe miasteczko nad Jeziorem Drwęckim. Zajęło mi to wprawdzie 3 i pół minuty, ale zawsze coś. Przeczytałem także miejscową gazetę, co zawsze czynię w takich miejscach, gdyż jest to niezastąpione źródło informacji i dobrego humoru (8 minut). Nie zawiodłem się i tym razem. W zasadzie to taka współczesna Ostróda niczym się nie różni od innych miast polskich. Tym bardziej od Torunia. Jedno z wielu przeinwestowanych, a przez lata zapomnianych miejscowości, w których Unia wyzwoliła zapędy megalomańskie. Budują sobie amfiteatr, oczywiście za duży i za drogi jak sala widowiskowa w Toruniu. Wybudowali sobie ogromny stadion za 40 milionów i oczywiście świeci pustkami jak Motoarena. Stawiają sobie fontannę za dwa miliony i wciskają ludziom, że dzięki temu turyści zaczną najeżdżać Ostródę jak Tatarzy Podole. Rzecz jasna próbują też udawać muzyczną stolicę polski. Natrafiłem tam na „Wielką Majówkę” i w niezastąpionej lokalnej gazecie czytam – „…wystąpi Legendarna TZN XENNA czadowa PABIEDA kultowa JAFIA NAMUEL rozrywkowa ŁYDKA GRUBASA transowy BONGOSTAN zjawiskowa PAMPELUNA zmysłowy PINK ROSES oraz (sic!) dynamiczny ZGON.” No ja niestety umierałem ze śmiechu nie dynamicznie, nie legendarnie ani nawet nie zmysłowo, tylko rechotliwie. Ja, człek lubiący każdy rodzaj muzyki byle tylko był dobry, nie otarłem się nigdy o takie tam legendy i kultowo zmysłowe zjawiska. Normalnie pieprzenie kotka za pomocą młotka. Podobny „przymiotnikowy” bełkot stosuje się też w Toruniu. Co niektórzy obywatele nawet wierzą w fenomen muzyczny tego miasta. Przecież zagęszczenie muzyków na kilometr kwadratowym jest chyba największe w Polsce. Tu każdy albo gra, albo się zna, albo chociaż ma taki zamiar. Większość stypendiów przeznacza się na muzyków, filmy o nich robi każdy, kto ma chociaż małą kamerkę. I ci z dużymi też. Książki piszą, artykuły. I co z tego, jak na koncert przychodzi 30 osób, najdalsza trasa koncertowa wiedzie do Brodnicy, a szczytem marzeń jest wydać płytę w Pubie Pamela. Po czym redaktor Bielicki wystawi cenzurkę. I jak jest pozytywna, to chleją z radości przez tydzień, a jak źle wypadną, to chleją dwa tygodnie. Snują się potem skacowani po mieście i głośno wyrażają swoją pogardę dla innych muzykantów. Do nich z kolei obrzydzenie czują chłopcy w przekrzywionych czapeczkach przechadzający się z aluminiowymi walizeczkami z knajpy do knajpy. Panowie DJ- (w tym miejscu należy wstawić dowolnie wybrane słowo ze słownika angielskiego lub slangowe). Ile trzeba się natrudzić, aby im wszystkim podobierać odpowiednie przymiotniki. Nasuwają mi się najczęściej takie: zjarany, bełkotliwy, przesterowany, zdruzgotany i rozstrojony. Przymiotniki powinny być nadawane muzykom zamiast nagród, statuetek i dyplomów. Ja bym przyznał takie: Światowy – MATEUSZ WALERIAN; Intrygujący – SER CHARLES; Wiecznie żywy – BUTELKA.