niedziela, 30 grudnia 2012

Jak zostałem miss






O takim okresie, z jakim mam ostatnio do czynienia Boy pisał: „życie w człowieku zamiera, że w żyłach zamiast krwi sączy się z wolna jakaś lepka maź, mózg zamienia się w miękką ciastowatą masę, duszę zaś wypełnia obmierzła zgryźliwość”. Człek po tylekroć słyszy, że „po świętach”, ,,po Nowym Roku”, iż sam przyjmuję pozycję wyczekującego na miedzy zająca. Czekam na kolejny rok - 2013. A mijający kończę podsumowaniem. Wystawili mnie niczym klacz na aukcji w Janowcu Podlaskim. Filmowe wydarzenie roku, kulturalne wydarzenie, osobowość roku i tylko nie wiadomo, dlaczego nie startuję w plebiscycie na najlepszego sportowca. A myślę, że miałbym tam największe szanse, gdyż internauci bywają przekorni, o czym dowodzi chociażby wygrana Kim Jong Una na człowieka roku magazynu Time. Internauci wybrali go spontanicznie i dopiero cwane jury musiało zamienić zwycięzcę, na Baraca. Takie to bywają osądy anonimowych. Gorzej jest, gdy trzeba wydać na głosowanie 1.22 + VAT. Nawet rodzony syn oznajmił mi, że na starego zagłosuje jak mu doładuję telefon za 30 złociszy. To się chyba raczej nie opłaca i nie podreperujemy finansów lokalnych gazet. Całe szczęście, że plebiscytoróbcy nie urządzają swoich rankingów na wzór wyborów miss. Musiałbym wtedy wypowiadać się publicznie o mojej miłości do zwierząt, swoją przyszłość wiązać z ratowaniem afrykańskich dzieci i wielorybów oraz biegać w bikini po scenie. Chociaż chociaż w jednym z plebiscytów konkuruję z jakąś misską. Drugą wicemiss Polski. I na dodatek wygrywam z nią. Dziwne. Przecież mam krzywe nogi jak cholera i cycków mi brak, a wychodzi, że jestem co najmniej pierwszą wicemiss Polski. Z tych wszystkich plebiscytów, to jednak najważniejszy jest dla mnie ten życzeniowy.  To postanowienie noworoczne. Spośród licznych nałogów i wad, jakie mnie opętały w mijającym roku, musiałem wybrać losowo jedną pozycję i obiecać sobie, że w przyszłym to nie, nie ani razu. Pozbywam się diabła. Traf chciał, że wypadło na glutaminian sodu. Także w nowym 2013 roku chińskich zupek nie będę już jadł. Precz z nałogami i szczęśliwego Nowego Roku!

czwartek, 6 grudnia 2012

Niby to nekrolog





Taki to sobie trochę smutny a trochę nie, prawie nekrolog. Smutny, bo człowiek odszedł, ale już mniej, bo miał 104 lata. Sławę, pieniądze i kobiety chyba też. Z jedną przeżył 76 lat, a gdy owdowiał, ożenił się po raz drugi w wieku 99 lat. Ciekawe życie miał ten Pan i osiągnął nieśmiertelność wchodząc na karty historii jako jeden z najwybitniejszych architektów świata. Oscar Nemeyer. Zaprojektował wiele znaczących budowli na całym niemalże świecie. I jako jeden z nielicznych w dziejach ludzkości miał wraz z Lucio Costą możliwość wybudowania stolicy państwa na klepisku, całe miasta od podstaw. Najbrzydszego miasta na świecie. Przedtem to tylko Speer z Hitlerem tego próbowali, ale im Armia Czerwona trochę bombek w plany trzepnęła i nic z tego nie wyszło. Nemeyerowi się udało, chociaż był komunistą, a oni raczej wolą burzyć niż budować. W 1960 r. nowa stolica Brazylii już stała. Absolwentom zreformowanych, wczesnokapitalistycznych uczelni polskich XXI wieku przypominam, że stolicą Brazylii nie jest Rio de Janeiro, lecz koszmarne bezduszne miasto Brasilia. Nie o nie jednak chodzi. Cały dzień zachodzę w głowę jak szanowny Pan Nieboszczyk mógł zaprojektować ponad 600 budowli. Faktem jest, że długo żył, z tego mógł być aktywny zawodowo jakieś 70. Co nam daje 25 500 dni. To jak sobie odejmę urlopy, święta, dni chorobowe, kataklizmy i deratyzacje, podzielę to przez ilość zrealizowanych projektów /były też takie, co pozostały na papierze/, wychodzi mi jeden na miesiąc. Ulubionym jego materiałem budowlanym był beton - to jak co miesiąc oddawali jedno gmaszysko, to przecież nie zdążył zastygnąć. No jakoś nie chce mi się wierzyć: przecież u nas most budują i budują, różne hale i sale latami stawiają, a w dalekiej Brazylii myk i co 30 dni setki tysięcy ton betonu przybiera realny kształt.
Panie Oskarze Nemeyer wielki szacun i odpocznij sobie teraz.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wysyp talentów



fot.M.Kujawa


Przed laty z nieznanych mi do długo powodów otrzymałem z rąk prezydencko - tofifestowych statuetkę Flisaka. Zdziwiło mnie to wtedy, bo przyznano mi ją za rzekome integrowanie środowiska filmowego w Toruniu. Rzecz to niebywała, bo takowego w naszym mieście nie ma. To jak mogłem łączyć i inspirować coś, co nie istnieje? I tak to się dziwiłem prawie dwa lata, aż tu nagle po premierze „Panoptikonu” okazało się, że mój ździw był jałowy. Ono istnieje tylko się nie ujawniało. Gdzieś tam w formie zarodnikowej przesiadywało przy knajpianych stolikach nad kufelkiem piwa. Aż tu nagle po 23 listopada zaczęło kiełkować. Wypełzło spod ziemi towarzystwo znawców X muzy. Sami specjaliści od dźwięku, eksperci od scenariuszy i montażu, światła, prowadzenia kamery oraz gry aktorskiej. Szał filmowy ogarnął miasto. A najaktywniejsi okazują się poeci. A poeta to wiadomo taki gość, co to nie wiadomo, do czego służy. Poczyta na wieczorkach poetyckich swoim sześciu kolegom, też poetom kilka swoich wierszy. Powzdycha, pojęczy, pokwiczy i wyłazi na miasto w poszukiwaniu kolejnego słuchacza. Pech chciał, że trafił na mnie. Nie do końca jeszcze wyrwany z ramion dziewięciu muz pcha się w ramiona dziesiątej i stanowczym głosem oznajmia mi – „Cóż kolego, ja Ci powiem, jaki film musisz zrobić! Taki bardziej psychodeliczny. Bo ten Twój jest do dupy, ale nie martw się, ja wiem jak zrobić następny. Ja Ci pomogę”. Po czym nie znalazłszy w mojej ospałej reakcji entuzjazmu, odszedł obrażony. Jego miejsce natychmiast zajął inny poeta i on także wiedział. Potem był aktor, muzyk, dziennikarz i jeszcze wielu innych. Dowiedziałem się, jakie kolory powinienem zastosować, jakich aktorów zatrudnić, jaką muzykę dać, jak kamerę prowadzić i tak w koło Macieju. Trochę ciężko mi to zapamiętać i połączyć w całość tym bardziej, że każda kolejna rada wypowiadana przez „życzliwego” zaprzecza poprzednim. I tak oto film obywatelski powoli zamienia się w słuchowisko – koncert życzeń ukrytych i niespełnionych talentów filmowych. Tydzień słuchałem i wystarczy. Czas zabrać się za kolejny film, a tych wszystkich mądrali pozostawić samym sobie tam gdzie byli.

środa, 28 listopada 2012

Specjlalnie Ratusz dla Redaktora





Nie robi się takich rzeczy, wiem. Nie mogę się jednak powstrzymać i podejmę polemikę z redaktorem Giedrysem. O takiej chwili marzyłem od lat, aż nadeszła. Mogę się z nim wreszcie pokłócić. Mało tego, mogę go nawet wyzwać od kretynów, bo wiem, że nie odwoła się do paragrafu 212 kk, gdyż jesteśmy przyjaciółmi. Za kilka dni na dodatek będę świadkiem na jego ślubie i gdyby tylko miał taki zamiar, aby pójść do sądu, to ślubu nie będzie. /Chyba, że chce się wymigać od żeniaczki, a nie wie jak to zrobić./
Całą tę recenzję mógłbym potraktować jako wielki komplement, gdyby nie fakt podany już we wstępie o maleńkim budżecie jaki miałem na ten film. A dlaczego komplement? Bo tekst jest skrojony na miarę wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Jakby dotyczył jakiegoś filmu o wielkim nakładzie, w którym biorą udział gwiazdy światowego formatu. Takiego, do jakich Pan redaktor przywykł, bo tylko takowe ogląda. Gdzie treść stanowi mniej więcej cztery zdania scenariusza, a reszta to rąbanka i efekty komputerowe. Przy tego typu produkcjach, to faktycznie piąte zdanie jest już męczarnią dla umysłu. Fragmenty filmu, gdzie strzelają i biegają po lesie, doskonale zostały przez Pana redaktora zrozumiałe, a redaktorskie rączki w trakcie trwania tych scen gorączkowo poszukiwały w ciemnościach konsoli do gier. Jakby tu jeszcze jednego Szwaba utłuc?
No niestety, trochę mało tej rąbanki było w filmie, na dodatek w części o filomatach mówili pełnymi zdaniami. Sedno naszych czasów: be, to się nie klei, bo mówią pełnymi zdaniami. O co chodzi? I jakieś sceny symboliczne. Nota bene: język w pierwszej części jest zabiegiem świadomym. Wszak jest bohaterem tego epizodu. W dodatku bardzo istotnym. Na początku nawet próbowałem wprowadzić autentyczny język z tamtego czasu, ale nawet dla mnie było to zbyt odległe, a co dopiero dla osób przywykłych do komercyjnych produkcji.  Lepiej ze zrozumieniem mojemu kochanemu przyjacielowi poszło w ostatniej części filmu, gdzie co drugie słowo to „k…a”. Nawet się nią zachwycił, bo umysł wyćwiczony od ciągłego oglądania klipów świetnie sobie z tym radzi. No cóż, doskonale rozumiem, że przyswajalność tylko krótkich sytuacji jest dużo łatwiejsza, a te bardziej złożone można postrzegać jako zamach na swój intelekt. Symbolika niestety nie ma w takim wypadku szansy na skierowanie myśli odbiorcy ku ukrytym, niejawnym treściom. To stanowczo zbyt dużo.  Film zmusza do myślenia nieprzypadkowo, celowo nie podaje wszystkiego na talerzu. Aż strach pomyśleć, co by można napisać po obejrzeniu jakiegoś filmu Bergmana czy Viscontiego. Jednak będąc prowincjonalnym dziennikarzem można tylko pisać o prowincjonalnych filmach. A ja mu dałem możliwość rozwinięcia skrzydeł, poczucia się przez chwilę jak dziennikarz z New York Times’a, co go miliony czytają i wielce z jego zdaniem się liczą. To i można poszaleć.
Jednak to jest film lokalny, a redaktor Giedrys wie o robieniu filmów tyle, co ja o grach komputerowych. Czyli nic. Zabrakło mu w filmie ogólnych planów np. Ratusza. No fajnie. Już widzę jak zamykam cały Stary Rynek na dwa dni a dwudziestu scenografów przez tydzień usuwa współczesne elementy z planu. I na tę 5 sekundową scenę wydaję cały budżet filmu. Totalna niekonsekwencja i niezrozumienie realiów. Zresztą tych niekonsekwencji jest w tekście pełno. Raz to dobrze, że nieprofesjonalnie, po chwili staje się to jednak zarzutem. Wyszło, nie wiadomo skąd, że zrobiłem film fabularny, po czym pada zarzut o przeinaczaniu faktów. A film fabularny może przecież dowolnie interpretować historię. Tak jak zrobiłem to z fragmentem o ks. Popiełuszce. Pokazałem to, co mogło się wydarzyć w czasie, który jest całkowicie nieudokumentowany lub nasza wiedza opiera się wyłącznie na zeznaniach samych sprawców. Prawdy nie dowiemy się nigdy. Jednak jako lewak, uważa zapewne Pan redaktor, że SB-cy w tym czasie pojechali na obiad, a ksiądz przypadkiem kością się zadławił. Siła wyobraźni jest wielka, o czym sam Grzesiu dowiódł recenzując film, jaki powstawał w jego głowie równolegle i niezależnie od mojej produkcji, a Panoptikon najwyraźniej go przerósł. Szkoda.
Teraz czas iść kupić prezent ślubny i chyba to będzie kaganiec.        


PS. Oglądałem właśnie „Gorzkie Gody” Polańskiego i ani jednego ogólnego ujęcia statku.A akcja głównie na nim się toczy.