sobota, 21 września 2013

Dzięki, Bo!



Kujawsko – pomorscy filmowcy, aby skuteczniej lobbować na rzecz powołania Regionalnego Funduszu Filmowego postanowili powołać „Związek”. Pomysł wyśmienity i należałoby się do niego zapisać, ale cóż zrobić z moją przeogromną niechęcią do jakiegokolwiek zrzeszania się w formalne grupy. Od najmłodszych lat różni ludzie próbują mi wręczyć jakieś legitymacje.
Pierwszy był Związek Harcerstwa Polskiego, z którego usunięto mnie jeszcze przed złożeniem przysięgi, po tym jak na obozie gdzieś w ciemnym lesie przespałem na hamaku komendanta trzy kolejne warty. Podczas ostatniej z nich grupa autochtonów pocięła namioty i ukradła wszystkie suszące się majtki harcerkom. Hamak się zerwał i wpadłem prosto w namiot harcmistrza, czym wywołałem, niestety spóźniony alarm w obozie, a majtek nie udało się odzyskać.
Później było jeszcze dużo mniej lub bardziej poważnych organizacji, do których mnie namawiano, ale nigdy się nie przełamałem i nie wstąpiłem w ich szeregi. Tę niechęć do zrzeszania się wywołał we mnie, jak przystało na człowieka kina pewien film obejrzany w dzieciństwie. Był to pierwszy dorosły obraz, jaki obejrzałem po latach zamulania mózgu Lolkami, Bolkami, Jackami, Agatkami i psem. Dlaczego pozwolono mi go obejrzeć i dlaczego taki film w ogóle był emitowany w komunistycznej telewizji, nie wiem. Film ponury, smutny i okrutny. To nagłe zderzenie ze światem dorosłych wywołało we mnie wstrząs, którego skutki odczuwam do dziś. Po jego obejrzeniu postanowiłem nigdy nie dorosnąć /co mi się udało/ i nie gmatwać się w żadne organizacje przez dorosłych tworzone /co też mi się udało/. To był na tyle przełomowy moment w moim życiu, że jako dziewięciolatek postanowiłem zapamiętać tę lekcję do końca mych dni. Dla pamięci i z narażaniem się na gniew matki, wypisałem flamastrem na wewnętrznej stronie drzwi szafy odziedziczonej po przodkach tytuł tego filmu. Na szczęście robiono kiedyś porządne pisaki, a mama z wyrozumiałością podeszła do mojego postanowienia. Napis istnieje do dziś. 


 Ten film to „Joe Hill” Bo Widerberg’a. Opowieść o życiu szwedzkiego emigranta, tułacza, barda i aktywnego związkowca w Ameryce z początków XX wieku.
Zadziwiające jest, jakie mocne piętno pozostawił we mnie ten obraz sprzed lat i to, że  nie był to jedyny film tegoż reżysera, który spowodował zawirowania w moich bytach. Nie jestem jakimś wielkim fanem jego twórczości, ale akurat jakoś tak wyszło, że rąbnął mnie nieświadomie parę razy w łeb i przez życie mi się przetacza.
Inny jego film „Życie jest piękne”/nie ten Roberta Benigniego/ wprowadzał mnie w wiek dojrzewania. Gdy większość moich rówieśników nosiła w spodniach lusterka z podobizną Marusi,  /były takie małe, kieszonkowe zwierciadełka gdzie na rewersie umieszczano zdjęcia idoli/ a pozostali, ci chcący uchodzić za indywidualistów, pocili się i jęczeli w ciemnych kinowych salach w trakcie „Amacordu” Felliniego czy „Absolwenta” Nicholsa, ja wgapiałem się w kino szwedzkie. Wtedy po raz pierwszy poczułem solidarność z synami imperialistów zza żelaznej kurtyny. Oni wprawdzie na co dzień mieli Deep Purple, szynkę w puszkach i coca –colę, ale mieli też i swoje wyśnione nauczycielki. Byli tacy sami.  


Jeszcze był „Wózek Dziecięcy”, po którym na lata popadłem w jazz. Znakomita muzyka Jan Johanssona, często określana najsmutniejszą muzyką świata, odkryła dla mnie nowy gatunek. Nie Armstrong, Dizzy Gillespie czy Coltrane, ale właśnie „cool jazz” Johanssona. 


Taka jest magia kina i wygląda na to, że Widerberg nadal na mnie działa. Odpuszczę sobie Związek Filmowców i co ważniejsze pozmieniam jeszcze scenariusz „Niewyżytego życia”. Po ponownym obejrzeniu tych filmów, niestety tylko po szwedzku, odkryłem, czego w nim brak. Powietrza, zimnego powiewu wiatru spod koła podbiegunowego. Muszę go przewietrzyć. Dzięki,  BO!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz