niedziela, 16 stycznia 2011

Pogadałem z Radkiem


Przed paru laty zagrałeś w filmie Petera Weira „Pan i władca. Na krańcu świata”. Siedziałeś pół roku na tym końcu świata a w filmie trudno Cię zauważyć. W moich „Hakerach Wolności” miałeś  trzy dni zdjęciowe a na ekranie pełno cię jest. To nie lepiej grać u Gładycha?
Chuj wie. Tzn, w istocie przesiadywanie przez pół roku na planie, polegające na w znakomitej większości czekaniu, po to by następnie wejść, porobić coś przez pół godziny, jako jeden z dwustu w tle, może dać do myślenia. W istocie parę spraw poskładało się na mój, do Meksyku, wyjazd. Chęć przeżycia wielkich przygód, jakimi, dla Radka Smużnego, były spotkanie z Peterem Weirem, plan Studios de la Playa w Rosarito, wyjazd do Meksyku, praca dla Hollywood, nie mogła pozostać bez odzewu. Udało się – trzeba jechać. Ale wszystkie te rzeczy, poskładane, to doświadczenie, to ja, jakim nie byłbym, nie jadąc tam. Ułożyło to wiele spraw o mnie, również poza mną. Gdyby się zastanowić, być może, bez tego, nie grałbym główniaka u Gładycha, nie wiedziałby o mnie.  Jest jeszcze Teatr Wiczy. To tam mógłby mnie Gładych namierzyć. Nawet TW, używa w materiałach reklamowych tej historii. To marka, to to, co wpada w oko, co jest chwytliwe.
Kiedyś w Edinburghu , długo w noc, dyskutowałem ze starszym, podchmielonym, jak się mienił, miłośnikiem sztuki aktorskiej. Wyłuszczał mi, że większy sukces aktorski osiągnąłem grając u Weira niźli w Teatrze Wiczy. Jako że on, widział ten film, następnego dnia, może go sobie ponownie zobaczyć, mnie w nim odnaleźć (o ile oczywiście nie kłamię) i zapamięta do końca życia, że pił z aktorem Weira. Mogę pojechać w każdy zakątek świata i innych, przeze mnie spotkanych, dotyczyć będzie to samo. Zapewnia mnie jednak, że ani on, ani nikt na świecie, może wyłączając Polskę, nie zna Teatru Wiczy. Na nic zdały się argumenty, że będąc jednym z wielu w tłumie, nie mogę być spełnionym artystą, co Teatr Wiczy zapewnia mi bez przerwy.
Gdybym ja miał chociaż taki budżet ,ile oni wydali na mydło dla ekipy to zrobił bym sobie trzy filmy i jeszcze kupił jacht. Na co oni wydali tyle tej kasy?
No, Marcin, mając w pracy 1500 osób przez pół roku, mydło musi kosztować…
Poza tym, na to, na co Gładych nie wydaje J. Główna gaża aktorska u Weira, a u Gładycha – zupełnie inne światy.
Dalej, a właściwie, przede wszystkim, ta kasa poszła na to, co Gładych pewnie chciałby mieć w filmie, na co go nie stać – detale. Weir przygotowywał się do nakręcenia „Pana i władcy” piętnaście lat, miał czas by zagłębić się w szczegóły. Zatrudniał specjalistów od broni, fechtunku, bitew morskich, ożaglowania, olinowania, stosunków na pokładzie, legend morskich, botaniki, medycyny itepe itede… Nie znajdziesz w tym filmie uchybienia w odniesieniu do oddania realizmu epoki. „Hakerzy wolności”, jeśli chodzi o detale, w dużym stopniu istnieją dzięki wielkiemu oporowi moich rodziców do pozbywania się reliktów minionych lat, na tym mógł oprzeć się Domes  podczas przygotowywania planu. W naszych rozmowach wypłynęło, że specem od Solidarności stałeś się dopiero po premierze „Hakerów wolności”, Peter był specem od marynistyki brytyjskiej wiele lat przed pierwszym klapsem „M&C. TFSoTW”, na to poszły te pieniądze.

 W najnowszym filmie –„Niepokonani” już nie grasz, ale doradzasz. To awans czy degradacja?
Zacznijmy od tego, że tytuł „Niepokonani” to kolejny klasyk, nazwijmy to, Polskiej Szkoły Tłumaczenia Tytułów Filmowych. Oryginał brzmi „The way back”, wierzę, że Polacy znają język angielski i poradzą sobie z właściwym przekładem. Co do filmu, być może uda się mnie dostrzec gdzieś na ekranie, będę wiedział, jak obejrzę film. Doradzanie temu reżyserowi to z całą pewnością awans. Po raz pierwszy podczas mojej, trwającej łącznie dziesięć miesięcy, współpracy, udało mi się wziąć udział w oglądaniu tzw. „dailys”, czyli przeglądzie materiału nakręconego dzień wcześniej. Wydarza się to najczęściej podczas lunchu, w gabinecie reżysera, biorą w tym udział tylko najważniejsze w filmie osoby. Poza bogiem filmu, są producenci i aktorzy grający główne role, ci których dotyczą oglądane zdjęcia. Czasem zaprasza się konsultantów, by zapytać się o ich ocenę materiału. Były sceny, kręcone w pomieszczeniach tak małych, że poza trójką aktorów, mieściły się w nich światło, wózek pod kamerę, kamera, operator, dźwiękowiec z tyką (czasem sama tyka), reżyser i ja. To zdecydowanie bliższy rodzaj współpracy niż czekanie w hali wybudowanej dla statystów. Często można było usłyszeć „where is Radek?”, poczuć się istotnym, nawet mając świadomość, że ludzie, którzy zobaczą ten film, nic o tobie nie będą wiedzieli. Przez to można poczuć miłość do filmu, a miłość może być tylko awansem, nie ma mowy o innym rozwiązaniu.
  Głównym doradcą w sprawach polskości  Petera Weiera jest Anne Applebaum, amerykańska dziennikarka nagrodzona Pulitzerem za książkę „Gułag”, żona ministra Sikorskiego. Podarowała Weierowi album o polskich dworkach jako symbol tęsknoty głównego bohatera za Polską. Może lepszy by był słoik z bigosem , bo ta tęsknota za dworkami to chyba jest bardziej amerykańska jak polska?
Zdaje się (piszę tak bo nie widziałem filmu, a zdążyłem nauczyć się, że nie wszystko, co nakręcone, lub co jest w scenariuszu, trafia po ostatecznym montażu do filmu), że główny bohater w swoich majakach, wraca wspomnieniami do domu rodzinnego, owego polskiego dworku. Nie sądzę jednak by ta scena zainspirowana była wspomnianym podarkiem. Peter Weir to człowiek o bardzo klarownej i sprecyzowanej idei artystycznej realizowanego dzieła. To każe mi myśleć, iż to raczej pani Appelbaum wpadła na pomysł takiego prezentu po rozmowie o kształcie filmu. Takie postawienie sprawy, przesądzać winno o amerykańskich korzeniach danej tęsknoty. Pozwolę sobie napomknąć, że sam marzę o dworku polskim pośród pól i lasów sytuowanym a to zupełnie polskim owo marzenie czyni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz